Zębowa wróżka
Przyznaję ze wstydem – gdy się ocknąłem niewiele pamiętałem. Wiem na pewno, że w piątkowy wieczór bawiliśmy się w knajpie, świętując narodziny pierworodnej Adama. Obiecałem moim dziewczynom, że wrócę grzecznie do domu, więc na imprezie zjawiłem się z mocnym postanowieniem wstrzemięźliwości – kilka kieliszków za zdrowie małej i ani jednego więcej.
Niestety, te kilka było tylko na zachętę. Cóż, staram się nie pić, bo to mi szkodzi, ale gdy już zacznę… Sami wiecie. Koniec końców, po wszystkim w pamięci miałem zapisane dwie klatki filmu z mojego osobistego łańcucha przyczynowo-skutkowego. W pierwszej wesoło dokazywałem w gronie znajomych, opróżniając kieliszek za kieliszkiem i wyginając się niczym sprężyna na parkiecie, a w kolejnej... próbowałem odzyskać świadomość, budząc się otępiały i obolały w środku nocy na jakimś trawniku, w bliżej nieokreślonej części wszechświata. Co się stało z klatkami filmu pomiędzy tymi wydarzeniami? Nie wiem, ale ktoś chyba wesoło zabawiał się nożyczkami.
Gdy już się ocknąłem, powieki ważyły chyba tonę. Walczyłem z nimi, próbując narzucić swoją wolę i dźwignąć do góry, ale nie było to łatwe. Jednak i bez tego wiedziałem, że coś było nie tak. Świdrujący ból demolował moją głowę, od czubka aż po szczękę. Czułem, że byłem nieźle poobijany. I... nie miałem górnej dwójki.
W pewnym momencie usłyszałem odgłos niespiesznie zbliżających się kroków. Niby delikatne, ale zarazem ciężkie, masywne. Ktoś stanął przede mną. Poklepywał się po ubraniu, najwyraźniej czegoś szukając. Wkrótce ciszę przełamał dźwięk pocierania główki zapałki o draskę i syk zapalającej się siarki. Tajemniczy gość kucnął i nachylił się nade mną, tak blisko, jak tylko było to możliwe. Wypuszczony dym papierosa omiótł mi twarz. Ktoś kiedyś powiedział, że wódka lubi dym, ale tym razem zdecydowanie mijało się to z prawdą. Czułem jak miks wszystkiego, co zjadłem i wypiłem tego wieczora, podchodził do gardła.
– Że też zawsze mnie trafiają się takie typki. – Usłyszałem znudzony kobiecy głos.
Podjąłem jeszcze jedną próbę walki z własnym ciałem i tym razem wygrałem. Połowicznie. Niemrawo otworzyłem prawe oko. Lewa powieka nadal mnie nie słuchała. Musiałem wypić naprawdę sporo, bo pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, była mozaika kilku linii światła, które nie układały się w żaden sensowny obraz. Po chwili było już trochę lepiej, ale nadal daleko od ideału. Niemniej obraz zaczynał się dostrajać i wyostrzać. Tuż obok kucała wielka, jak dąb, kobita.
– Schlałeś się jak świnia, kolego. – Powitała mnie szyderczym uśmiechem, odsłaniając klawiaturę mlecznobiałych zębów, pośród których pobłyskiwało kilka sztuk złotych. Lśniły niczym amerykańskie sztabki chomikowane w Fort Knox.
I znowu ten dym, prosto w twarz.
– Jehli nie fcesz spfierać z siebie fego, co dzisiaj wypiłem i zjadłem, frzestań na mnie muchać – wybełkotałem z trudem.
– Szanowny pan wybaczy, taki odruch zawodowy, he, he. – Najwyraźniej ją rozbawiłem, ale przynajmniej wstała, a ja zmusiłem się do przełknięcia śliny.
Była duża. Bardzo duża. W barach przerośnięta bardziej niż niejeden mięśniak prężący się na osiedlowych lansach pakerów. I ten strój. Matko święta, to był różowy dres, przełamany zielonymi paskami. Kreszowy, czy jakiś taki. Szeleścił przy każdym ruchu. Do tego, na jej wielkich zderzakach zwisał złoty – a jakże – gruby niczym parówa, łańcuch. Wielkie dłonie, przypominające bochny chleba, pochowała w kieszeniach spodni. Nim to zrobiła, dostrzegłem na jej paluchach krzykliwe złote sygnety.
Przez dłuższą chwilę stała tak nade mną, niczym góra, i tylko patrzyła. Fajka zwisała jej niedbale z kącika ust.
– Fdzie ja jeste? – Zdecydowałem się przerwać tę niezręczną ciszę.
– No, na trawniku raczej. Leżysz sobie – odparła wesoło.
– Aha. – No to pogadalim.
Zamknąłem oko i z ulgą walnąłem głową o trawiasty dywan. Musiałem chwilę, może dwie, odpocząć. Schlałem się, oj tak, bez wątpienia. Co jeszcze?
– Masz szczęście, że jest lato, a noce ciepłe. Zimą tak byś sobie długo nie poleżał. – Taka mi się mądralińska rozmówczyni trafiła.
– Fcale nie festem z siebie dumny – odparłem, nie otwierając oczu. – Łef mi pęka.
– No, nie dziwię się, że pęka. – Znowu ją najwyraźniej rozbawiłem. – Zwłaszcza że twoi nowi znajomi upiększyli ci buzię.
– Hę? – O co jej znowu chodzi?
– Dostałeś z liścia, kolego, kilka razy, nic nie pamiętasz? – O rany…
Coś mi zaczynało świtać. Wracały klatki zerwanego filmu. Po imprezie w knajpie jechałem tramwajem. Chyba przysnąłem. Obudził mnie siwy, wąsaty motorniczy, informując, że dojechaliśmy do końca, do pętli, i że muszę już wysiąść, zanim zapaskudzę pojazd. No to wysiadłem, chociaż biorąc pod uwagę mój stan, raczej wypadłem. Gdzieś na końcu świata. O ile dobrze pamiętam, motorniczy, krzyknął jeszcze za mną:
Dojechałeś do dna, synu, wkrótce zawrócę i pojadę w drugą stronę. Zabiorę cię, jeśli będziesz gotowy.
Machnąłem tylko ręką i zygzakiem ruszyłem przed siebie, wchodząc do pobliskiego parku.
Szedłem tak, od latarni do latarni, aż usłyszałem śledzące mnie kroki. Odwróciłem się. Facet i dwie dziewczyny. Nie wyglądali na speszonych dekonspiracją. Zagadali, czy niby nie mam fajek. Nie miałem, bo nie palę. I wtedy dostałem pierwszego plaskacza.
– To za A – powiedziała autorka liścia, posyłając mi jednocześnie uroczy uśmiech i trzepocząc figlarnie rzęsami.
I tak już ledwo stałem, dlatego, o ile zaskoczył mnie sam cios, to już jego konsekwencje kierowały się żelazną logiką – padłem jak długi na trawnik.
– Mi, kochanie, zaskakujesz mnie – mężczyzna spokojnie zwrócił się do krewkiej towarzyszki. – Skąd tyle siły w takiej delikatnej rączce?
– Należało mu się – odparła, nie zmieniając słodkiego wyrazu twarzy.
– Ożeż… – jęknąłem, próbując dźwignąć się na nogi. – Fego chcecie?
– Wybacz, przyjacielu, brak kultury. Nie przedstawiliśmy się. – Mężczyzna wyciągnął do mnie rękę. – Jestem Enie, a to Mi oraz Su. Gorące dziewczyny, przyznasz?
– O, tak. – Przyjąłem pomocną dłoń i podniosłem się na chwiejnych nogach. – Foliczek mnie aż pie...
I wtedy dostałem z drugiej strony, od drugiej damy. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że odkryłem nowy gwiazdozbiór, ale zanim zdążyłem zachwycić się tym faktem, znowu wylądowałem na trawie. Obraz w oczach zaczął mi się rozmazywać, a wnętrzności zapragnęły obejrzeć to widowisko, korzystając z najprostszej drogi, czyli przez gardło. Na szczęście w porę utemperowałem ich ciekawość.
– Su! Nie możemy tak bez słowa okładać pana. – Miło, że ktoś zwrócił na to uwagę, pomyślałem.
– To za M – powiedziała Su, tupiąc nogą i odwracając głowę, co najwyraźniej oznaczało foch.
– No, dobra, fco fy gracie? – podjąłem jeszcze jedną heroiczną próbę złapania pionu, nadając swojemu głosowi możliwie groźny tembr.
I tym razem już nie zobaczyłem gwiazd. Usłyszałem tylko „To za K” i światło zgasło.
***
– Taaa, coś famiętam… – Wróciłem do rozmowy z babochłopem w różowym dresie. – Ale nie rozumiem...
– A, co tu rozumieć? Pić to trzeba umieć, kolego.
Nie ma to, jak mądrości życiowe w środku nocy, zwłaszcza gdy czujesz się jak niskogatunkowa szmata do podłogi.
– Pijanego dorfali, cwaniaczki.
– To takie typki spod ciemnej gwiazdy. Znam ich. Lubią zabawiać się z takimi jak ty.
– Znasz?! – Otworzyłem oczy, o dziwo tym razem powieki mnie posłuchały. Chyba zaczynałem trzeźwieć.
– Najpierw jadą z kimś w jednym wagonie, a potem wysiadają za nim na ostatnim przystanku. Typowe.
– Wybili mi zęba, łajzy.
– No, raczej. Dlatego tu jestem.
– Co?! – No, dobra, ta sprawa zaczynała już śmierdzieć wyjątkowo nieakceptowalnie.
– Och, daj spokój, na pewno nie raz o mnie słyszałeś – powiedziała to niemal zalotnie, co biorąc pod uwagę jej posturę, brzmiało dość groteskowo.
Wyjęła z ust nadpalający się już filtr papierosa i odwróciła się, chyba w poszukiwaniu kosza. Wtedy moje powieki stały się lżejsze od powietrza, a oczy wyskoczyły z orbit. Ta kobieca góra mięśni miała skrzydła! Choć uwzględniając jej gabaryty, należałoby powiedzieć raczej – skrzydełka.
– To jakiś żart, tak? – Nie wierzyłem w to, co widzę.
– Żart? – O dziwo, nie udawała zaskoczenia.
– No, te skrzydła, to żart?
– Wiem, nie są imponujące. – W jej głosie przebiła się nuta smutku. – Ale innych nie mam.
– Ale po co je, do diabła, założyłaś?
– Władziu, nic nie zakładałam – powiedziała łagodnie. – Widziałeś kiedyś zębową wróżkę bez skrzydeł?
No i zbaraniałem. Na chwilę.
– Ożeż ty! – Zirytowany, a trochę spanikowany, poderwałem się na nogi, ale sił starczyło tylko na jednokolanowy przyklęk, co i tak było bez znaczenia, bo niemal natychmiast siła grawitacji pociągnęła mnie w dół i posadziło na tyłku.
– Nie denerwuj się, przecież nie zrobię ci nic złego – zapewniła wróżka-gigant.
– To czego chcesz?!
– A czego chcą zębowe wróżki? Zresztą mniejsza o to. Już to mam. Twoja dwójka leżała na chodniku jak bezpański pies, więc ją sobie przygarnęłam.
– Co?! – niemal ryknąłem. – To moja dwójka!
– Dobra, dobra, już daj spokój, kochanieńki – powiedziała niemal słodko. – Wiem, o co ci chodzi.
Znowu kucnęła naprzeciwko mnie i wyciągnęła rękę. Odchyliłem się odruchowo, ale moja gibkość nie miała szans z zasięgiem jej ramion. Zgrabnie wsadziła mi coś do kieszeni na piersi i poklepała.
– To teraz jesteśmy kwita – wyszeptała wyraźnie zadowolona.
– Co to jest? – Sięgnąłem do kieszeni. – Dwa-dzieś-cia złotych?!
– Jestem zębową wróżką, już ci mówiłam.
– Ale za tyle dentystka nawet nie będzie chciała zajrzeć mi do gęby! – Czy ja byłem oburzony?
– No, nie wygłupiaj się. Przecież nie zasponsoruję ci implantu za kilka tysięcy. – Broniła się wróżka-skąpiradło.
– Jesteś wróżką, chyba cię stać! – Tak, byłem oburzony. – Domagam się…!
– Władziu…
– Masz mi dać…!
Plask. Zdążyłem tylko zobaczyć jej otwartą dłoń, błyskawicznie zmierzającą w moim kierunku. Niemal równocześnie usłyszałem dzwony. I znowu leżałem na trawniku.
– Władziu, daj spokój – poprosiła, gdy po raz kolejny próbowałem zdefiniować swoje położenie.
Właściwie, czemu nie, pomyślałem. Chyba dam spokój. Poleżę tu sobie chwilę, przymknę oczy, a ona pewnie i tak zaraz zniknie.
– Weź to. – Wróżka wsunęła banknot z powrotem do mojej kieszeni. – To coś więcej niż nominał na awersie.
W co ja wdepnąłem?
– No, już, dość tego wylegiwania się – powiedziała energicznie i wyciągnęła rękę. – Wstawaj, musisz wracać. Pomogę ci.
Pociągnęła mnie z taką lekkością, jakbym był piórkiem. Przytuliła, wzięła pod rękę i ruszyliśmy parkową alejką. Ona z gracją, choć zdecydowanie niczym buldożer, ja – zataczając się i powłócząc nogami. Piękna była z nas para.
– Dokąd idziemy?
– Na przystanek. Zaraz odjedzie twój tramwaj – odpowiedziała, jakby to było oczywiste.
– Kurde… – To wszystko miało jakiś sens, ale ja go jeszcze nie odkryłem.
– Co?
– Przecież wróżki nie istnieją.
– Hej, sprawiasz mi przykrość. – mówiąc to, szturchnęła mnie łokciem w bok. Na szczęście subtelnie.
– Dobra, przepraszam, przepraszam! – Szturchnięcie jednak nie było tak subtelne. – A ta trójka, która mnie obiła wcześniej? Dziwni byli. Mówili dziwne rzeczy. Nic nie zrozumiałem.
– Zrozumiesz.
– Hę?
– W odpowiednim momencie zrozumiesz.
– Zwariowałem, prawda?
– Władziu, nie mazgaj się. Jesteś facet, masz mieć jaja większe niż ja skrzydła.
– Ale ja nawet nie wiem, gdzie jestem.
– To nieistotne, bo zaraz cię tutaj nie będzie. Zresztą i tak byś nie uwierzył.
– W ciebie już prawie uwierzyłem, więc…
– Poważnie? A gdybym powiedziała ci, że zjechałeś na samo dno… siebie?
Znalazłem w sobie dość siły, żeby zatrzymać nasz spacerek.
– Robisz sobie ze mnie jaja?
– Nie, ale skoro już o tym wspominasz, tutaj chodzi o to, żebyś ty nie robił sobie jaj ze swojego życia.
– Że co znowu?!
– Masz córki i żonę, prawda? Jak myślisz, co teraz robią?
– Siedzą w domu.
– I martwią się o ciebie. Czy chcesz być dupkiem, który ma to gdzieś?
– Nie mam tego gdzieś.
– Doprawdy? Przecież właśnie udowadniasz, że nie potrafisz zadbać o siebie. Nie po raz pierwszy zresztą. – Nie żartowała.
– Chodzi o to, że się schlałem, tak?
– Chodzi o to, że ZNOWU się schlałeś. Chodzi o to, że obiecałeś swoim córkom już tego nie robić. Chodzi o to, że masz w dupie, co będzie przeżywać twoja rodzina, jeśli coś ci się stanie i nie wrócisz do domu.
Milczałem. Miała rację.
– Czy to, że dorwali mnie w parku, ma z tym jakiś związek?
– Pamiętasz, co mówili, gdy obijali ci buźkę?
– Dziwne, ale pamiętam. Powiedzieli… to za A, za M i za K.
– Jakie imiona mają twoje dziewczyny?
– Asia, Marysia i Kaja, o rany… – Nie dowierzałem. – Kim byli ci ludzie, skąd wiedzieli?
– To nieistotne. Potraktuj to jako ostrzeżenie. Martwimy się o ciebie.
– Martwicie?
– Ząb, a właściwie jego brak, pozwoli ci zapamiętać. Jego strata otrzeźwi cię. Wtedy sobie przypomnisz. Może nie wszystko, ale to, co najważniejsze. Podejmij wtedy dobrą decyzję.
– Jednak nic z tego nie rozumiem… Chyba muszę się przespać – odparłem zrezygnowany.
– Tak, sen dobrze ci zrobi, Władziu. O! Jesteśmy!
Wyszliśmy z parku i przed naszymi oczami wyrosła pętla tramwajowa. Stał na niej tylko jeden tramwaj, a w środku ten sam wąsaty motorniczy, który dowiózł mnie aż tutaj.
– Szybko, szybko! – zawołał. – Nie mamy czasu! Rozkład jazdy to nie guma od gaci.
– Czekał pan specjalnie na mnie? – zapytałem, gdy wsiadałem do wagonu.
– Wszyscy czekaliśmy, synu. – Uśmiechnął się pod wąsem i machnął ręką, dając do zrozumienia, żebym już usiadł.
Wszyscy? Byłem jedynym pasażerem.
Tramwaj ruszył. Pomachałem przez szybę przerośniętej wróżce. Odwzajemniła mój gest, po czym radośnie zatrzepotała skrzydełkami i z gracją wzbiła się ku nocnemu niebu. Normalnie magia, pomyślałem. Po chwili poczułem, że ogarnia mnie senność. Uznałem, że jeśli na chwilę przymknę oko, to nic złego się nie stanie. No więc przymknąłem oba.
***
– Fładziu, Fładeczku. – Usłyszałem w ciemności znajomy wesoły głos. – Fszędzie cię fukałem.
To Adam, kumpel, którego córki narodziny świętowaliśmy w knajpie.
– Fdzie jeste? – Zapytałem, zanim otworzyłem oczy. Zorientowałem się
tylko, że głowa zwisała mi pomiędzy kolanami. Czułem, jak
wnętrzności podchodzą do gardła.
– No, jak fdzie? Świętujemy, zapomniałeś? – Najwyraźniej świetnie
się bawił. – Wracaj do knajpy, bo cię kolejka ominie.
Otworzyłem oczy i podniosłem ciężką głowę. Obraz nie był zbyt wyraźny, trochę się rozjeżdżał, ale byłem w stanie go zaakceptować – nieznośnie mnie mdliło. Był chyba środek nocy. Siedziałem na ukrytej między krzakami ławeczce, kilkanaście metrów od tętniącego życiem budynku. W środku paliły się światła, słychać było gwar rozmów, śmiechy, czasem wrzaski, ryczała muzyka. Przed wejściem do budynku stało kilkanaście osób, paliły fajki, rozmawiały. To była knajpa, w której bawiliśmy się ze znajomymi. Wyszedłem, bo po kolejnej setce zrobiło mi się niedobrze, chciałem się przewietrzyć. Dałbym sobie jednak głowę uciąć, że jeszcze przed chwilą byłem zupełnie gdzie indziej. Nie potrafiłem sobie jednak przypomnieć, gdzie.
– Idę, już idę. – Nadal siedziałem. – Długo mnie nie bfyło?
– Bo ja fiem…
– Ale cafy czas tu siedziałem?
– No, raczej…
No, raczej? Odruchowo przejechałem językiem po zębach.
– Kufa, Adam, nie mam fujki? – Zacząłem nerwowo badać palcem pustą przestrzeń w klawiaturze.
– Co?
– Zęba nie mam, kufa!
– Aha…
– Stary, nie fszystko famiętam… Coś się sfało?
– Nie fiem, może się przewróciłeś i rąbnąłeś w tę fawkę.
– No to pięknie. – Moja głowa wróciła do poprzedniej pozycji między kolanami. Wtedy usłyszałem w głowie:
To za A
I coś mi zaświtało.
– Hę, Władziu, trudno, stało się. – Adam próbował ratować sytuację. – Chodź, napijemy się i będzie dobrze.
– Nie, nie będzie. Zamów mi taryfę. Wracam do domu.
– Co! W środku najlepszej zabawy?! Zwariowałeś?
Tak, zwariowałem. Słyszałem głosy.
To za M
Aha!
– Zamów taksówkę, dobra?! – Tym razem prawie warknąłem. – Skończyfem zabawę. Ukłoń się pięknie wszystkim ode mnie.
– Dofra, jak cesz.
Wyciągnął z kieszeni spodni komórkę i już miał wybierać numer, gdy kilka kroków od nas zatrzymała się piękna żółta taksówka, jak z amerykańskich filmów. Wysiadło z niej kilka osób. Nie trzeba było mnie zachęcać. Zasilony jakimś impulsem, gwałtownie podniosłem się, uścisnąłem Adama i chwiejnym krokiem ruszyłem ku niej. Otworzyłem drzwi i od razu chciałem wpakować się do środka. Po drodze jednak rąbnąłem głowę o sufit. Wtedy, gdzieś w pustej przestrzeni między uchem lewym a prawym, usłyszałem:
To za K
– Do domu – palnąłem bez zastanowienia. – Jedziemy do domu.
– Jasne, szefie! – Za kierownicą siedziała kobieta, wielka kobieta. A ja skądś znałem jej głos. Myśląc o tym, chyba przysnąłem.
Gdy się obudziłem, podjeżdżaliśmy pod mój blok. Cholera, nawet nie zapytała, gdzie mieszkam. A może pytała? Nie pamiętam.
– Należy się dwadzieścia złotych – oznajmiła uprzejmie.
– Oszywiście, już fłacę – odparłem, szukając portfela w kieszeniach spodni. Jednak tam go nie było. Został w knajpie albo gdzieś wypadł.
– Przepraszam fanią, ale… – zacząłem się tłumaczyć.
– Proszę sprawdzić w kieszeni koszuli – zasugerowała, wprawiając mnie w zdumienie.
Nigdy nie trzymałem kasy w takich miejscach, ale niech jej będzie, pomyślałem, przynajmniej zobaczy, że się staram. I wtedy przeżyłem szok. Z niedowierzaniem wyciągnąłem z kieszeni banknot dwudziestozłotowy. Obejrzałem go tak, jakbym pierwszy raz w życiu widział pieniądze, po czym niepewnie podałem kobiecie. I wtedy coś mnie olśniło.
– Dziwne… – powiedziałem trochę do niej, trochę do siebie. – Czy my się fszypadkiem nie znamy?
– No, wie pan, może gdzieś, kiedyś, kto wie... – odparła, przyjmując zapłatę i mrugając przy tym porozumiewawczo. – Ale na pewno mamy wspólnych znajomych. Podwoziłam ich tuż przed panem. I wie pan co? Prosili, żebym pana pozdrowiła.
– Co to za znajomi?
– Dwie kobiety i mężczyzna.
– A ich imiona? Jakie mieli imiona?
– Jakieś dziwne… Su, Mi, Enie.
Wytrzeźwiałem w jednej chwili. Jeszcze przez moment patrzyłem na tę znaną-nieznaną kobietę, która najwyraźniej miała niezły ubaw, bo szczerzyła się jak szczerbaty do suchara. Nagle poczułem, że chcę już być w domu, przytulić żonę i spojrzeć na śpiące córeczki, więc tylko szepnąłem „dzięki” i wyszedłem z taksówki.
Stałem przed wejściem do klatki schodowej. Spojrzałem w górę, tam, gdzie znajduje się nasze mieszkanie. W oknie kuchni paliło się światło. Żona czekała na mnie.
Pobiegłem do niej, powtarzając w myślach:
Tylko nie uśmiechaj się zbyt szeroko,
Tylko nie uśmiechaj się zbyt szeroko,
Tylko nie uśmiechaj się...
Copyright © 2023 Przemysław Trafalski. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, dystrybucja i przetwarzanie bez pisemnej zgody autora zabronione.