Dobre teksty to te, po przeczytaniu których nie masz poczucia straconego czasu. Chciałbym, aby to uczucie nigdy nie kojarzyło się z moją twórczością. Czego życzę i Tobie, i sobie. Przyjemnej lektury!

Przemysław Zdzisław Trafalski

foto Przemysław Zdzisław Trafalski

Zagubiona bajka robotów

Ileż to szumu promocyjnego wymieszało się z ciemną materią kosmosu, ile pary uszło z cybernetycznych mózgów maszyn marketingowych, obmyślających najchwytliwsze strategie reklamowe, ilu międzygwiezdnych celebrytów i influencerów opłacono, byleby tylko przy każdej okazji siali ziarno pożądania w sercach i umysłach wszechświatowych turystów i czarnodziurych snobów? Tego nikt nie zliczy, choćby sam słynny Trurl użyczył swoich najznamienitszych konstruktów liczących bez wstydu i opamiętania. Faktem pozostaje jednak, że Pluton, dziewiąta planeta w Układzie Słonecznym, szykował się do wielkiego WOW, jakim już wkrótce miało stać się huczne otwarcie pierwszego Galaktycznego Centrum Rozrywek Zimowych „Kryształek”.

Każdy, począwszy od króla Azota CXIII, poprzez Pierwszego Ministra z całym rządem i nierządem – nie wyłączając niezbyt rozgarniętego Ministra Wojny i fanatycznego Ministra Edukacji – a na wszystkich obywatelach Plutona skończywszy, absolutnie każdy zaangażował się w przygotowania do tej wielkiej uroczystości. Nikt nie uchylał się od ciężkich robót przy budowie stoków, ślizgawek, tras saneczkowych, roller-coasterów i coster-rollerów, machin lodowych najróżniejszego kształtu, aparycji i przeznaczenia. Nikt! Nawet dzieci mozolnie ozdabiające wszystkie atrakcje lśniącymi azotowymi diamentami nie marudziły i nie wypłakiwały się w workowate ciała matek. Dzieło lodowego stworzenia było wspólne i wspólne miało być spijanie mroźnych soków murowanego sukcesu. Nikt bowiem nie wątpił, że projekt „Kryształek” był skazany na sukces.

I wtedy wieczorne wydanie wiadomości zmroziło azotowe serca mieszkańców Plutona. Piękna jak zawsze prezenterka Ena Anaba Spermum poinformowała, z trudem zachowując lodowy wyraz twarzy, że Międzynarodowa Unia Astronomiczna zdecydowała – ot tak, po prostu – że Pluton nie jest już planetą. Że śmieci dookoła, że brudno, że nieładnie...

„Planeta karłowata! Koniec świata!” – krzyczały bezlitośnie telewizyjne paski informacyjne i nagłówki gazet. Na wszystkich obywateli Plutona padł blady strach. Sam król na te wieści sturlał się ponoć z imponującego lodowego tronu i zakleszczył powłoką swego majestatu między podestem a gzymsem, który – nie wiedzieć czemu – nadworny architekt kazał wykuć akurat w tym miejscu.

– To zniewaga! – krzyczał Azot CXIII, wprawiając architekta w delirium tremens, choć ten nie zwykł nadużywać metanu. – Armię szykować! Zbroje rychtować! Honor ratować!

Odebranie statusu planety i nagłośnienie tego w najbliższej makrogalaktyce kładło wszystkie komercyjne i ambicjonalne plany Plutonitów. Który szanujący się obywatel wszechświata chciałby wybrać się z wizytą na planetę karłowatą? No powiedzcie sami, który?!

– Kaaar-ło-wataaa?! – wył król, a kryształy lodu tryskające z jego fosforyzujących oczu zdążyły już uformować cztery solidne stożkowe kupki. – Mówcie! Radźcie! Umysły kruszcie! – Tutaj zwrócił się do swojej rady, do Pierwszego Ministra, do rządu i nierządu, nie wyłączając niezbyt rozgarniętego Ministra Wojny i fanatycznego Ministra Edukacji.

– Wojna! – pisnął Minister Wojny.

– Krucjata! – zaśpiewał modlitewnie Minister Edukacji.

– Perswazja – szepnął do królewskiego ucha Pierwszy Minister.

– Perswazja? – Blask odległego o sześć miliardów kilometrów Słońca zalśnił w dwóch z czterech oczu króla. – Mów dalej, Ministrze.

– Królu miłościwy – zaczął Minister. – Trzeba porwać, sprowadzić i wyperswadować.

– Wyjaśnić, że zaszło kosmiczne nieporozumienie?

– Dokładnie tak, miłościwy panie.

– A kogóż to porwać mamy, drogi chłopcze?

– Szefową tej Unii, co lekką wypustką planety z map gwiezdnych wykreśla.

– Ach, plan piękny, lodowaty, taki jak lubię! – Zachwycił się król. – Lecz kto podejmie wyzwanie?

– Jam jest, mój panie! – Wszyscy odwrócili wzrok, ku ogromnemu elektrycerzowi lodowemu, który piękny, lśniący i dostojny niespodziewanie wszedł do sali tronowej. Przykląkł na jedno kolano i skłonił się nisko, lecz nie na tyle, by swą rycerską dumę na szwank narazić.

– Brawo! Brawo! – Król zafalował wszystkimi wypustkami. – Kiedy ruszyć możesz?

– Natychmiast, panie.

Tak też się stało, wszak elektrycerz lodowy nie musiał specjalnych przygotowań czynić – zawsze był gotów do działania. Nie sypiał, bo nie czuł zmęczenia, nie jadł, bo nie czuł głodu, a wypróżnianie traktował w kategoriach czysto rozrywkowych. Czekał na wezwanie, zawsze w pogotowiu, zawsze w zwarciu lodowych zwaraczy. Odkąd przez złośliwość losu ominęła go szansa podboju Kryonii – czego nie udało się dokonać trzem innym elektrycerzom – żył w poczuciu niespełnienia i ukrytego wstydu, że jest bezużyteczny i niepotrzebny. Pech chciał bowiem, że gdy wieść o porażce elektrycerzy do Plutona dotarła, nasz bohater toczył akurat nierówny bój z lodową podagrą. Gdy w końcu ruszył ku niepokornej planecie, okazało się, że Kryonia na skutek podejrzanych eksperymentów sama w sobie się zapadła i przepadła, nie pozwalając elektrycerzowi udowodnić biegłości w wojennym rzemiośle. Od tamtego czasu lodowy czekał na okazję, by pokazać, na co go stać. W końcu godzina wybiła.

Przemierzał kosmos, pogwizdując i pchając przed sobą pustą kapsułę transportową, która już wkrótce miała dostarczyć szefową Międzynarodowej Unii Astronomicznej przed oblicze króla. Jednak na ostatniej prostej elektrycerz zapatrzył się w Słońce, które hipnotyzująco rosło w miarę zbliżania się do Ziemi, aż stało się tak duże i piękne, że swoim czarem zniewoliło lodowe oczy i serce olbrzyma. Gdy w samo południe wylądował w centrum jakiejś zapyziałej, nieciekawej mieściny, w której miała znajdować się siedziba Unii, kątem oka wychwycił jedynie pierzchające przed nim wrzeszczące tłumy brzydkich dwunogich istot oraz dość wysoką, strzelistą żelazną konstrukcję, osadzoną na czterech masywnych nogach, z której wpatrywały się w niego przerażonymi oczyma kolejne tłumy. Jednak elektrycerza interesowało głównie Słońce, od którego nie mógł oderwać maślano-lodowego wzroku.

Nie zapomniał wszak o misji. Wywiadowcy króla dość precyzyjnie poinstruowali go, gdzie szukać istoty, która była przyczyną całego zamieszania i zarazem błyskotliwie wykoncypowanym remedium. Szedł dumnie szerokimi ulicami, pławiąc się w pieszczących promieniach rozpalonej ziemskiej gwiazdy. Było mu dobrze, naprawdę dobrze. Jak jeszcze nigdy. Rozmarzył się, rozpływał wręcz. W słonecznym zapatrzeniu nie zauważył, że ciągnęła się za nim rzeka stopionego lodu.

Wszedł do budynku, który opisali wywiadowcy i grzecznie zapukał do precyzyjnie wskazanych drzwi z tabliczką „Catherine Cesarsky”[1], był wszak elektrycerzem, a nie elektrchamem. Jednakowoż z braku odpowiedzi, tudzież z powodu zagubienia jej pośród niepokojąco dziwnego mechanicznego wycia dochodzącego zza drzwi, zdecydowanym krokiem wszedł do środka, wpadając przy okazji w nie do końca kontrolowany poślizg, który swój finał znalazł na opychającym się kurzem odkurzaczu.

Po chwili opuścił budynek z wierzgającą i wrzeszczącą niewiastą, przerzuconą przez nadtopiony bark. Gdyby nie fakt, że kobieta co chwila ześlizgiwała się z coraz bardziej obłych, ale i kurczących się błyskawicznie, kształtów porywacza, elektrycerz nawet nie zauważyłby, że zwyczajnie rozpływa się w promieniach ziemskiej gwiazdy, w której dopiero co obłędnie się rozkochał. Był wszak elektrycerzem lodowym, a że lód do słońca pasuje jak świni siodło, to… Sami rozumiecie.

Gdy jednak nasz porywacz zorientował się w swoim katastrofalnym położeniu, było już za późno na ratunek. Uniwersalna międzygalaktyczna wiedza, że produkt rozmrożony nie nadaje się do ponownego zamrożenia, kazała mu przyspieszyć. Biegł więc, jak szalony, od pewnego momentu sunął niczym margaryna po rozgrzanej blasze, by w końcu płynąć w kierunku, wskazującym na gest solidarności ze słynnym w całych wszechświecie Titanikiem. Gdy dopadł do kapsuły transportowej, był już w zasadzie tylko ręką trzymającą uprowadzoną kobietę. Wrzucił wrzaskliwą damę do kapsuły i w ostatniej sekundzie swojego jestestwa nacisnął guzik autopilota. Klapa opadła z hukiem, a silniki hipergwiezdne beknęły, huknęły i pierd… ekhm, tak… W każdym razie kapsuła wystartowała z przytupem i skierowała się ku mroźnemu przeznaczeniu, pozostawiając za sobą pokaźnych rozmiarów bajorko świeżo stopionego bohaterskiego lodu.

– Bonjour! Bienvenue sur Pluton![2] – Król Azot CXIII pochylał się nad wybudzoną ze snu hibernacyjnego Ziemianką, która kilka godzin wcześniej szczęśliwie dotarła na Plutona. W rękach trzymał cybernetycznego tłumacza, któremu przypadła odpowiedzialna rola przekazania jakże uzasadnionych roszczeń Plutonitów.

Kobieta stęknęła, jęknęła i zamrugała oczami. Widok stojącej przed nią wielkiej lekko fosforyzującej bakterii w dziwacznej koronie sprawił, że zaprezentowała królowi oraz towarzyszącym mu dworzanom cały pakiet wrzasków, ryków i popiskiwań. Efektowna prezentacja nie zraziła wszak króla w próbie nawiązania pierwszego, historycznego kontaktu międzygatunkowego.

– Comment ca va?[3]

Tym razem kobieta tylko otworzyła oczy, jednak na tyle szeroko, że zdziwiony król spojrzał na swoich doradców, wyrażając pytanie, czy taki, a nie inny dobór języka pogawędki z Ziemianką, był wyborem trafnym. Wszyscy zgromadzeni zgodnie i z absolutnym przekonaniem przytaknęli.

– Catherine Cesarsky? – Władca zdecydował się wytoczyć najcięższe, bo personalne, działa.

– Jaka Katerine?! – Zaskrzeczała po polsku zdumiona kobieta. – Zofia jestem. Blaszka Zofia z Bartłomiejowic. U pani Katerine sprzątam tylko. Od tygodnia. Nie gadajcie do mnie po francusku, bo ino kilka słów ogarniam. A tak w ogóle, to gdzie ja…

Cybernetyczny tłumacz zatrząsł się, zatrzeszczał, parą buchnął i sprawnie, acz niechętnie, przestawił się na rozpoznany język. Od razu też przetłumaczył szokujące wyznanie kobiety. Na te słowa królewski majestat zaczerwienił się uniwersalną czerwienią szewskiej pasji.

– Zofia?! – zabulgotał.

– Zofia.

– Sprzątaczka?!

– No, mówiłam przecie.

– Trąba nie elektrycerz – mruknął władca, przewracając oczami.

– Przepraszam?

– A, nie, to nie do szanownej pani. – Król wrócił do normalnego królewskiego kolorytu. – Proszę o wybaczenie, zaszło nieporozumienie. Jeszcze dzisiaj odeślemy panią do domu, zaraz wydam rozkazy.

Słysząc te słowa, pani Zofia oburzyła się potwornie, wyjaśniając, że nie po to tłukła się przez cały Układ Słoneczny, żeby teraz tak po prostu, bez zwiedzania, smakowania, popijania i zdjęć robienia, miała wracać jak jakaś pierwsza lepsza walizka, którą przez niedbalstwo zagubiły włoskie linie lotnicze. Krótko mówiąc, nie wraca i już. W zamian jednak za gościnę obiecała pomóc w problemie Plutonitów.

– Ale najpierw zwiedzanie! – oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Wkrótce najpoczytniejsze dzienniki gwiazdowe obiegła sensacyjna informacja o gigantycznym odkurzaczu-pochłaniaczu, który oczyszczał orbitę Plutona ze śmieci najróżniejszych, z powodu których onegdaj status planety utracił, a teraz w glorii i chwale miał go odzyskać. A wszystko za sprawą tajemniczej królewskiej doradczyni, wysoko kwalifikowanej specjalistki do spraw czystości, która będąc pomysłodawczynią kosmicznego odkurzacza, nadzorowała jego budowę, a ostatecznie objęła dowodzenie, jako pierwszy oficer-czyściciel.


Tłumaczenia:

1. Catherine Cesarsky – Prezes Międzynarodowej Unii Astronomicznej w latach 2006-2009
2. Dzień dobry! Witam na Plutonie!
3. Jak się pani czuje?

Kontakt

logo facebook

© 2025 Trafalski / Wszelkie prawa zastrzeżone