Ubytek
Bernard nie pamiętał już, ile lat pracował w bibliotece. Czasami śmiał się, że nie opuszczał jej murów, odkąd pojawił się tutaj po raz pierwszy, jako dziecko. Regały z książkami były jego naturalnym ekosystemem, poza którym czuł się jak ryba wyrwana z toni wyłącznie dla rozrywki próżnego wędkarza. Niemal z zamkniętymi oczami potrafił odnaleźć zarówno marne, lecz rozchwytywane, romansidła Danielle Steele, jak i pokryte grubą warstwą kurzu metafizyczne wynaturzenia Schopenhauera.
Był pasterzem i opiekunem książek. Z pietyzmem traktował każdy wolumin. Nikt, kto zwracał książkę w stanie wskazującym na brak szacunku, nie mógł liczyć na pobłażliwość Bernarda. Z drugiej jednak strony, jeśli bibliotekarz trafił na osobę, która tak, jak on, kochała książki, nie przestawał oblewać jej serdecznym uśmiechem i słowami, smakującymi jak miód, rozpływający się po posmarowanej masłem kromce świeżo upieczonego, chrupiącego chleba.
Biblioteka była królestwem Bernarda. I należy przyznać, że rządził nim sprawiedliwie. Nastał jednak dzień, w którym musiał przekazać berło w młodsze ręce.
Filip czuł, że jest gotowy. Oprócz młodzieńczego zapału zgromadził też sporo stażowego doświadczenia, dlatego liczył, że niebawem otrzyma symboliczne klucze do biblioteki, a wraz z nimi prawo wstępu do magazynu w piwnicach. Bernard zawsze schodził tam sam, tłumacząc, że pomieszczenie jest słabo oświetlone i Filip mógłby przypadkiem uderzyć się o to czy tamto. Chłopak zapewniał, że nie boi się ani ciemności, ani bólu, jednak Bernard był nieugięty. W dodatku stawał się podejrzanie tajemniczy.
– To źle, że lekceważysz ciemność, chłopcze, bardzo źle – zganił go pewnego dnia, a potem zanurzył się po szyję w beczce wypełnionej ponurym nastrojem, tak obcym codziennemu Bernardowi.
Filip zauważył pewną zależność, która regulowała wizyty Bernarda w magazynie. Początek był zawsze taki sam – nagły wstrząs przenikał cały budynek niczym gigantyczny impuls elektryczny.
– Znowu tąpnięcie w kopalni – mówił wtedy stary bibliotekarz, po czym z wyraźną niechęcią wstawał i kierował się w stronę solidnych drewnianych drzwi, zamkniętych na wielką, umierającą od rdzy kłódkę.
Nigdy nie schodził do magazynu z pustymi rękoma. Zawsze dźwigał ze sobą kilka książek przeznaczonych do ubytkowania. Były to zniszczone, rozpadające się i wybrakowane egzemplarze, których dalsze wypożyczanie okryłoby hańbą i koszmarnym wstydem każdego szanującego się bibliotekarza.
A jednak Bernard kochał i te książki. Towarzyszył im niemal od dnia narodzin, obserwował jak świeżutki, pachnący farbą papier stopniowo żółknie i traci młodzieńczą jędrność, przeobrażając się w dojrzałe woluminy, znaczone dziesiątkami, setkami, a może i tysiącami odcisków łakomych czytania rąk. Oczywiście książki nie wracały już na górę. Wracał jedynie Bernard, bledszy niż zwykle i zawsze z trzęsącymi się rękami. Pytania o samopoczucie i ogólny stan zdrowia zbywał machnięciem ręki, ale Filip zgadywał, że za drzwiami do magazynu kryje się jakaś tajemnica. Zdawał sobie jednak sprawę, że może nią być po prostu choroba umysłowa Bernarda. Facet oszalał na punkcie książek, myślał wtedy, ubytkowanie przeżywa, jak pogrzeb własnych dzieci.
O dziwo Bernard szybko dochodził do siebie. Gdy wracał między regały, wyrównywał grzbiety książek, wypatrywał stałych czytelników, na twarzy pojawiały się pierwsze oznaki uśmiechu. Im bardziej oddalał się od drzwi magazynu, czuł się wyraźnie lepiej.
Obserwator z zewnątrz mógłby odnieść wrażenie, że piwnica nie należała do królestwa starego bibliotekarza, nie podlegała jego jurysdykcji. Była swoistym eksterytorium. Jednak Filip nie angażował się w aż tak daleko posunięte interpretacje.
W dniu, który poprzedzał przejście Bernarda na emeryturę, stary bibliotekarz ze śmiertelnie poważną miną spojrzał Filipowi prosto w oczy.
– Jesteś gotowy, chłopcze?
– Na co, panie Bernardzie?
– By zaopiekować się księgozbiorem.
– Tak, jasne, że tak. – Filip uśmiechnął się, chcąc zepchnąć ton rozmowy z minorowych torów.
– To dobrze, to bardzo dobrze. – Uśmiechnął się uśmiechem zmęczonego człowieka. – Ale czy jesteś wystarczająco silny?
– Nie boję się dźwigania książek, jeśli o to panu chodzi.
– Nie, nie o to mi chodzi. – Pokręcił smutno głową. – Jutro rano zejdziemy do magazynu, tam wszystko zrozumiesz. To będzie ostatni etap stażu. A potem…
– Tak?
– Potem wszystko będzie zależało już tylko od ciebie.
– Dlaczego nie zejdziemy dzisiaj?
– Lepiej, żebyśmy zrobili to z samego rana – uciął i zaszył się między regałami, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie ma ochoty brnąć dalej w temat.
Tamtej nocy Filip długo nie mógł zasnąć. Gdy jednak w końcu przekroczył próg, który zazwyczaj oddzielał jawę od snu, znalazł się w objęciach uroczej nagiej blondynki z popularnego magazynu dla mężów, znudzonych klasyczną pozycją misjonarską praktykowaną przy zgaszonym świetle.
Jak oszalały na przemian ugniatał krągłe piersi i wbijał wygłodniałe palce w jędrne pośladki. Blondynka tylko mruczała, jęczała i stękała zachwycona dotykiem Filipa, odchylała głowę, przymykając wypełnione rozkoszą oczy. Kąsał jej smukłą szyję, bawił się twardymi sutkami, masował idealnie wydepilowany wzgórek łonowy. Zachowywała się dokładnie tak, jak tego pragnął w najśmielszych fantazjach. Pozwalała mu na wszystko. Jego penis był gotowy na największą bitwę, spośród tych, jakie przyszło mu do tej pory toczyć.
Położył się, a blondynka usiadła okrakiem na jego udach. Zsunęła się w dół, ujęła w dłoń męskość Filipa i powoli zaczęła zbliżać do niej swoje wilgotne, smakujące poziomkami usta. Wtedy bliski wulkanicznej erupcji kochanek wychwycił szybki ruch małej czarnej kropki na białym prześcieradle. Kropki, która w najmniejszym stopniu nie wpisywała się w scenariusz erotycznych fantazji Filipa.
Był to mały, na oko dziesięciomilimetrowy, zwinny rybik cukrowy. Chłopak znał go doskonale. Takie robale dość często gościły w bibliotece, karmiąc się pożółkłymi kartami starych książek, ale równie chętnie wpraszały się do łazienki w mieszkaniu Filipa. Zazwyczaj witał je podeszwą buta. Tym razem jednak coś powstrzymało ów naturalny odruch.
Chłopak zahipnotyzowany gibkością zygzakowatych ruchów owada, ruszył jego śladem. Wstał z łóżka, wyślizgując się sprawnie z pracowitych ust blondynki. Co ciekawe, dziewczyna zdawała się nie odnotować tego faktu – nadal robiła swoje, tym razem jednak zabawiała się z powietrzem, które, o dziwo, stawiało opór nie gorszy niż materialne ciało.
Robak zniknął pod łazienkowymi drzwiami. Zanim Filip je otworzył, niespodziewanie zmieniły się w dobrze znane drzwi do bibliotecznego magazynu. Kłódka leżała na podłodze. Chwilowe zdziwienie śniącego chłopaka zostało wyparte przez radość wywołaną bliskością wyjaśnienia gnębiącej go tajemnicy.
– W końcu się dowiem – wymamrotał przez sen.
Za drzwiami ujrzał spiralę schodów, opadających pionowym tunelem ku tonącej w ciemnościach piwnicznej głębi. Kamienne ściany z pewnością zostały postawione bardzo dawno temu. Dziś już nikt nie budował w ten sposób. Nietypowa klatka schodowa zarazem zaskoczyła i wystraszyła Filipa. Zachwiał się. Wstrzymując oddech, pokonał pierwszy stopień. Z kolejnymi poszło łatwiej. Gdyby nie kierunek wędrówki, uznałby, iż znajduje się w zamurowanej zamkowej wieży.
W końcu zeskoczył z ostatniego schodka i stanął pewnie na wybrukowanej posadzce. Zdziwił się, bo ciemność nie była tutaj tak absolutna, jak tego oczekiwał. Po pierwsze oczy oswoiły się z mrokiem, a po drugie, w oddali zauważył słabe światło, wypływające zza załamania korytarza. Ruszył w jego kierunku.
Wtedy usłyszał dziwny dźwięk jakby szuranie przerywane szybkimi, płytkimi oddechami. Ostrożnie wyjrzał zza krawędzi. Zobaczył mężczyznę, który w świetle migoczącej lampy oliwnej zbliżał się, powoli i ze spuszczoną głową, do ogromnej dziury wyzierającej z piwnicznej podłogi. Trzymał w rękach kilka starych książek, których ciężar wyginał mu kręgosłup w finezyjny pałąk. Gdy znalazł się przy krawędzi otworu, wrzucił wszystko do środka.
Tajemniczy mężczyzna wciąż miał opuszczoną głowę i Filip mógłby przysiąc, że nieznajomy bardzo przeżywał tę stratę. Pozbycie się książek przyniosło wyraźną ulgę ciału, ale wątpliwą duszy. Zanim chłopak zdążył rozgryźć, co tu się właściwie działo, usłyszał dochodzące z wnętrza dziury odpychające dźwięki szarpania, gryzienia i mlaskania. Coś, co najwyraźniej było namiastką biesiady, nie trwało jednak długo.
Zapadła kilkusekundowa cisza, po której ziemia zatrzęsła się, a kolejne sceny rozegrały się błyskawicznie. Z jamy wysunął się ogromny owadzi łeb z długimi czułkami i imponującymi żuwaczkami, a tuż za nim łuskowaty płaski srebrzysto-szary tułów zwężający się ku odwłokowi. Robal, który Filipowi od razu skojarzył się z gigantycznym rybikiem, złapał mocarnymi żuwaczkami mężczyznę, który stał przy krawędzi jak zahipnotyzowany. Piwnicę wypełnił histeryczny krzyk. Potwór kilka razy potrząsnął nieszczęśnikiem, uderzając nim o ściany, jakby był szmacianą lalką, po czym nie luzując uścisku, zaczął cofać się do wnętrza dziury. Zanim bestia i jego ofiara zniknęli w otchłani, mężczyzna niespodziewanie odwrócił głowę w stronę Filipa. To był Bernard.
– Czy jesteś gotowy? – zapytał, patrząc spokojnie w oczy swojego następcy, a gigantyczny rybik zamarł w bezruchu, jakby ktoś nagle zatrzymał film na pojedynczej klatce. Po chwili jednak bestia ocknęła się i wraz z wrzeszczącym Bernardem zniknęła w otchłani.
– Nnnnnnn! – Mimowolny krzyk Filipa zlał się w jedno z ostatnimi koszmarnymi dźwiękami dobiegającymi z głębin.
Chłopak próbował zaprotestować, ale nie potrafił wyartykułować prostego słowa. Krzyczał bez przerwy, gdy biegiem przeskakiwał nad progiem snu i jawy. Krzyczał jeszcze długo po przebudzeniu, gdy siedział w łóżku i rozglądał się nerwowo po swoim pokoju. Nawet światło nocnej lampki nie przyniosło szybkiego ukojenia. Do rana nie zmrużył oka.
O siódmej zadzwonił telefon. Sekretarka burmistrza poprosiła, aby Filip w ciągu godziny pojawił się w ratuszu. Był zaskoczony, bo oficjalna uroczystość przekazania obowiązków miała odbyć się dwie godziny później. Jednak nie narzekał, w końcu to i tak miał być jego dzień.
Gdy wszedł do gabinetu szefa miasta, od razu domyślił się, że dzień może nieco odbiegać od wcześniejszych wyobrażeń. Posępne miny burmistrza i sekretarki nie zapowiadały niczego dobrego. Poza tym nigdzie nie widział Bernarda.
– Niech pan siada, panie Filipie. – Burmistrz wskazał krzesło naprzeciwko swojego biurka. – Pewnie zastanawia się pan, dlaczego poprosiłem pana wcześniej?
– Rzeczywiście, chodzi mi to po głowie.
– Niestety, nie mam dobrych wiadomości. Bernard Konopa nie żyje. W nocy miał zawał.
– Mój Boże…
– To bardzo przykra informacja dla nas wszystkich. Był świetnym pracownikiem i wyjątkowym człowiekiem.
– To prawda.
– Rozumie pan, że w tej sytuacji nie może odbyć się żadna oficjalna uroczystość przekazania obowiązków?
– Tak, oczywiście.
– Przejmie pan kierownictwo biblioteki bez całej tej otoczki, bez zbędnego szumu. Tutaj ma pan klucze. Jutro podpiszemy wszystkie papiery.
– Oczywiście, dziękuję. Czy wiadomo, kiedy odbędzie się pogrzeb?
– Jeszcze nie. To świeża informacja. Oczywiście o wszystkim pana poinformujemy. W razie pytań związanych z administrowaniem placówką proszę dzwonić do pani Katarzyny. Nie zostawimy pana samego, proszę się nie martwić. A teraz, wybaczy pan, mam trochę spraw do uporządkowania. Jeszcze raz gratuluję.
– Dziękuję, do widzenia.
Rześki wiatr, który omiótł twarz Filipa tuż po opuszczeniu gmachu urzędu, pozwolił chłopakowi nieco ochłonąć. Świeżo upieczony kierownik miejskiej książnicy musiał teraz na spokojnie wszystko poukładać w pękającej głowie. Spojrzał na klucze w dłoni i uznał, że biblioteka będzie do tego idealnym miejscem, zwłaszcza że tego dnia, ze względu na żałobę, miała pozostać zamknięta dla czytelników.
To było teraz jego królestwo, doczekał się, został królem, a jednak ta świadomość nie cieszyła go. Pragnął tego, to prawda, ale Bernard był jego mistrzem i serdecznym kolegą w jednej osobie. Niespodziewana strata była ciosem, po którym nie było łatwo się podnieść, a jeszcze trudniej było przejść nad nią do porządku.
Filip najpierw przespacerował się między regałami, gdzieniegdzie poklepał książki po grzbietach, a w końcu usiadł przy biurku zmarłego kolegi. Zamknął oczy i chciał wyprostować nogi, ale buty napotkały na niespodziewany opór. Schylił się i wyciągnął wciśnięte w kąt kartonowe pudło.
W środku znalazł stertę grubych zeszytów, ułożonych jeden na drugim. Na okładce pierwszego znajdował się odręczny napis: Bernard Konopa, kierownik od 1976 r. Z ciekawości spojrzał na okładkę zeszytu pod spodem. Ten również był podpisany, choć innym charakterem pisma: Antoni Cholewiczyński, kierownik od 1936 roku. Sięgnął jeszcze głębiej i na kolejnym zeszycie, tym razem w twardej, zdobionej oprawie, o wyraźnie pożółkłych, niemal łamiących się kartkach, odczytał: Bogumił Kuca, naczelnik, 1918 rok.
Wrócił do zeszytu Bernarda. Otworzył na pierwszej stronie, gdzie odczytał odręcznie napisaną inwokację:
Jestem księgą, która pamięta,
Jestem księgą, która przemawia,
Jestem księgą, której czas jest policzony.
Jestem gotowy, by strzec prawdy,
Jestem gotowy, by trwać w wierze,
Jestem gotowy sycić demona, by nigdy nie opuścił otchłani.
Młode czoło Filipa pokryły zmarszczki starego, zatroskanego człowieka. Nie rozumiał, w jakiego rodzaju grę bawił się Bernard, ale uznał, że to po prostu jakaś odmiana poezji, na której chłopak niespecjalnie się znał. Kilka stron dalej przeczytał jednak równie enigmatyczny fragment:
Antoni nie zdążył wyjawić mi prawdy. A może nie chciał? Zdecydował się mnie chronić czy raczej bał się, że uznam go za szaleńca? To bez znaczenia. Prawda i tak przyszła w snach. Przekleństwo moich poprzedników zawładnęło również moim życiem. Zresztą nie mogło być inaczej, bo taka jest kolej rzeczy. Taki jest los każdego strażnika bramy. Od tego nie da się uciec. Od tego nie da się uwolnić. Starożytne demony to nie bajki.
Skonfundowany Filip przerzucił kartki zeszytu do jednej z ostatnich zapisanych stron. Nie zamierzał czytać wszystkiego, dlatego chwytał tylko pojedyncze zapiski. Jednak z każdym kolejnym zdaniem jego oczy wyrażały rosnące zdumienie i niepokój. Bernard pisał:
Jest coraz bardziej nerwowy, wstrząsy są coraz częstsze.
I dalej:
Jego głód wydaje się nie mieć końca. Zjadł już niemal wszystko, a wciąż chce więcej. Ubytki, którymi zaspokaja owadzi głód właściwie już się skończyły, zostało tylko kilkadziesiąt woluminów. Co dalej? To wszystko doprowadza mnie do szaleństwa. Boję się.
Ostatni zapisek był jeszcze bardziej tajemniczy:
Zaczynam rozumieć, choć nie jest łatwo się z tym pogodzić. Jestem księgą, której czas jest policzony.
Filip zamknął zeszyt. Bernard oszalał, to pewne, pomyślał. Miłość do książek doprowadziła go do szaleństwa.
– Bernardzie, Bernardzie, co ci odbiło? – mruknął do siebie, kręcąc głową, po czym odłożył zeszyt do pudełka i wstał.
Skierował się w stronę drzwi do magazynu. Zamierzał w końcu rozwiązać gnębiącą go tajemnicę. Bez zbędnych ceregieli przekręcił klucz w kłódce i wszedł do środka. Było ciemno, jednak dość szybko namacał kontakt i słaby migoczący blask rozświetlił pomieszczenie. Widok, który wyłonił się z mroku, sprawił, że ciało Filipa pokryła gęsia skórka. Znał to miejsce. Widział je w nocnym koszmarze. Za ochronną barierką zaczynała się opadająca w dół spirala schodów. Wszystko wyglądało niemal tak samo, jak we śnie, jedynie lampy przymocowane do owalnych ścian klatki schodowej zmieniały nieco postrzeganie tego miejsca.
Filip schodził powoli, obawiając się tego, co może zastać na dole. Sytuacja była irracjonalna i to było w niej najbardziej niepokojące. Pomyślał nawet, że może nadal śni. Gdy jednak przy niefortunnym stąpnięciu, wygiął boleśnie stopę, zmienił zdanie.
W końcu stanął na wybrukowanej piwnicznej podłodze. Tutaj także migotliwe lampy rozganiały mrok, co zdecydowanie dodawało Filipowi otuchy. Gdy dotarł do miejsca, w którym korytarz skręcał, zwolnił, bojąc się, że zaraz zobaczy Bernarda wijącego się w uchwycie wielkiego rybika.
Z przyspieszonym biciem serca wyjrzał zza krawędzi. Pusto i cicho. Odetchnął i wytarł rękawem pot z czoła. Dopiero teraz zorientował się, że jest cały mokry. Pomyślał, że strach wyciska z człowieka wodę nie gorzej, niż uczyniłaby to najlepsza wyżymaczka.
Zrobił kilka odważniejszych kroków i zastygł jak rażony piorunem. Dziury z koszmaru wprawdzie nie było, ale w podłodze odcinał się jej zarys, utworzony przez wybrane kamienie i gliniastą ziemię, która ów kształt wypełniała. Wyglądało to tak, jakby ktoś celowo zasypał dziurę, ale kto i kiedy? Filip zamierzał zapytać o to w ratuszu. Ktoś przecież musiał dysponować wiedzą na ten temat. Rozejrzał się jeszcze, ale poza oceną, że piwnice mają już swoje lata i bardziej pasują do średniowiecznego zamku niż do biblioteki, nic nie wzbudziło jego podejrzeń.
Wracając na górę, uświadomił sobie jeszcze, że nigdzie nie widział książek przeznaczonych do ubytkowania, które Bernard znosił tu miesiącami, a może i latami. W ciągu tego czasu piwnice powinny pękać w szwach od zgromadzonych zbiorów. Filip poczuł, że jego głowa zaczyna pękać od kolejnych pytań bez prostych odpowiedzi. Z ulgą zamknął za sobą drzwi do magazynu i przekręcił klucz w kłódce.
Usiadł przy biurku i schował twarz w dłoniach, opierając łokcie na blacie. Próbował wyciszyć myśli, uspokoić emocje i skierować rozważania na inne tory. Gdy wydawało się, że już niemal osiągnął zadowalający stan umysłu, wstał i podszedł do okna. Zza chmur wychodziło słońce, które promienie zaczęły delikatnie muskać twarz chłopaka. Zamknął oczy i uśmiechnął się. Już dobrze, pomyślał.
Wtedy zatrzęsła się podłoga, bardziej niż zwykle. Z półek spadło kilka książek, a z biurka zsunął się zeszyt Bernarda. Upadł na podłogę i otworzył się, zaginając jedną z kartek. Dwa wyrazy, które do tej pory funkcjonowały niezależnie na oddzielnych kartach, teraz dzięki zagięciu, odkrywającemu fragment następnej strony, znalazły się obok siebie. Ułożyły się w pozornie nic nieznaczącą frazę:
Bernard ubytek
Gdy Filip wyartykułował te słowa, do jego głowy wdarł się niski, charczący głos, który w ułamku sekundy wypełnił przerażony umysł:
Jestem głodny, Filipie. Bardzo, bardzo głodny.
Słowniczek:
Rybik cukrowy – wizualnie nieco odpychający, społecznie – niemal zupełnie nieszkodliwy robaczek, którego czasem możecie zobaczyć na podłodze własnej łazienki. Bezskrzydły owad o długości ok. 13 - 25 mm, posiadający długie, nitkowate czułki. Jego nazwa wzięła się od srebrzystej łuseczki pokrywającej ciało oraz zwinnego poruszania się. Ulubiony pokarm rybika cukrowego stanowią produkty zawierające skrobię i inne polisacharydy: kleje organiczne, resztki ze stołu, cukry, a także martwe owady. Zdolność trawienia celulozy umożliwia rybikom zjadanie papieru. Uważany jest niekiedy za szkodnika, ze względu na spożywanie i niszczenie przez nie przedmiotów, takich jak książki [za Wikipedią].
Ubytek – książka wycofana ze zbiorów biblioteki w procesie ubytkowania (z reguły z powodu złego stanu woluminu). Podlega utylizacji lub odsprzedaży.
Ubytkowanie – wycofanie książek z inwentarzy biblioteki i bibliotecznej bazy danych.
Copyright © 2023 Przemysław Trafalski. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, dystrybucja i przetwarzanie bez pisemnej zgody autora zabronione.