Dobre teksty to te, po przeczytaniu których nie masz poczucia straconego czasu. Chciałbym, aby to uczucie nigdy nie kojarzyło się z moją twórczością. Czego życzę i Tobie, i sobie. Przyjemnej lektury!

Przemysław Zdzisław Trafalski

foto Przemysław Zdzisław Trafalski

Tradycyjny niedzielny obiad

Niedzielny obiad był zawsze rodzinnym świętem. Rado nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek w jego dwudziestoletnim życiu zrezygnowano z tego uroczystego posiłku.

Zaczynało się zawsze tak samo. Już niemal od rana nozdrza domowników były kuszone przez aromatyczne zapachy, wydobywające się z kuchni, w której niepodzielnie rządziła mama – kulinarna królowa. Woń gotowanego i pieczonego mięsa pieniła niecierpliwe soki trawienne, a kubki smakowe doprowadzała do obłędu. Gdy półmiski z potrawami lądowały na solidnym dębowym stole, nakrytym białym, pięknie haftowanym obrusem, wszyscy – oprócz pani domu – siedzieli już na swoich miejscach, radując wygłodniałe oczy i próbując zapanować nad rozochoconymi językami.

Ojciec, jako głowa rodziny, zasiadał zawsze u szczytu stołu. Z boku na skrzypiących krzesłach kręciły się bliźniaczki Elza i Łucja, które nieustannie to zagadywały ojca, to zaczepiały siedzącego naprzeciwko brata. Gdy w końcu wszystkie potrawy, w tym tłusty rosół w ogromnej wazie, odnalazły swoje miejsce na stole, do rodziny dołączała mama. Wtedy domownicy łapali się nawzajem za dłonie, tworząc krąg, i pochylali głowy. Tej niedzieli nie było inaczej.

– Dziękujemy ci, Panie, za dary, którymi obdarzasz nas każdego dnia – powiedział ojciec, przymykając oczy, tak jakby chciał pod powiekami zmaterializować istotę, do której się zwracał.

– Dziękujemy – zawtórował mu zgodnie rodzinny chór.

– Dziękujemy za to, że nie opuściłeś nas w potrzebie i pozwoliłeś zwycięsko wyjść z próby.

– Dziękujemy.

– Dziękujemy, że dzięki tobie jesteśmy szczęśliwą rodziną i że razem możemy chwalić twoje imię.

– Dziękujemy.

– Amen.

– Amen.

– Jedzmy. – Ojciec prześlizgnął się wzrokiem po swoich bliskich, obdarzając każdego serdecznym uśmiechem. – Smacznego.

– Smacznego, Filipie – odwzajemniła się żona.

– Smacznego! – krzyknęły zgodnie bliźniaczki.

Pierwsze łyżki rosołu trafiały do wygłodniałych ust w ciszy. Co chwila, któryś z biesiadników oblizywał się i ocierał brodę z tłustego wywaru, dając do zrozumienia, że gospodyni wciąż jest w kulinarnej formie. Coraz głośniejsze siorpanie dziewczynek, wciągających długie nitki makaronu, zachęciło ojca do rozpoczęcia niedzielnej pogawędki przy stole.

– W piątek odwiedził mnie w urzędzie pan Frenk, ten handlarz z rogu – zwrócił się do żony. – Wspomniał, że ma w ofercie ładnego kombiaka, w dobrym stanie i w dobrej cenie.

– Mhm… – Gospodyni wtopiła przednie zęby w solidny kawał chrupiącego mięsa, wpatrując się jednak w męża pełnym zainteresowania wzrokiem.

– No i pomyślałem, że może warto rozważyć zmianę samochodu. – Pozazdrościł żonie smakowitego kąska i sam sięgnął po kawałek. – Nasz ford ma już swoje lata, w wielu miejscach świeci dziurami, silnik też już nie pracuje, jak należy.

– Mhm, mniam… – Oblizała palce. – Właściwie, dlaczego nie? Dzieci, co wy na to?

– Taaaak! – chórem poparły pomysł bliźniaczki.

– Mam odłożone trochę pieniędzy, więc… – Ojciec cieszył, że jego pomysł zyskał poparcie.

– Jeśli uważasz, że warto… – Smak duszonych żeber w sosie własnym sprawiał, że była gotowa zgodzić się na wszystko. – Kupuj, skarbie.

– Tatusiu! – Łucja wyczuła dobrą koniunkturę na zakomunikowanie własnych potrzeb. – Pani w szkole pochwaliła mój rysunek konkursowy.

– Naprawdę? A co narysowałaś?

– Naszą kochającą się rodzinę.

– Brawo! – Mężczyzna poczuł, że ten dzień nie może się nie udać.

– Tatusiu?

– Tak?

– Chciałybyśmy z Elzą o coś cię prosić?

– O co takiego, kochanie?

– Chciałybyśmy mieć pieska, takiego malutkiego… – wyjaśniła Łucja.

– Bawiłby się z nami, chodziłybyśmy z nim na spacery... Prosimy, prosimy! – dokończyła Elza.

Ojciec spojrzał pytająco na żonę, ale nie był zły. Wręcz przeciwnie, był w wybornym humorze.

– Pieska?

– Pieska, pieska! – Bliźniaczki aż podskakiwały na krzesłach.

– Właściwie, czemu nie?

– Naprawdę? – Łucja nie mogła uwierzyć w słowa ojca.

– Tak. Jutro rano popytam w urzędzie, czy ktoś nie ma psiaka na wydaniu.

Dziewczynki omal nie oszalały z radości. A jednak nie wszystkim udzieliła się euforia niedzielnego obiadu.

– Rado, nic nie zjadłeś. – Gospodyni zwróciła się do syna, który wyraźnie był w złym nastroju.

– Dlaczego ciągle ich jemy?

– Rado… – wyszeptała z naciskiem, bo wiedziała, jak bardzo denerwowały ojca tego typu dyskusje.

– Dlaczego ciągle jemy ludzi, mamo?!

– To nie są ludzie, synku.

– Mam. Tego. Dość! – Chłopak odsunął od siebie talerz. Zamierzał wstać od stołu.

– Siedź! – W głosie ojca zawarte było wyraźne ostrzeżenie. – Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie zjesz. Nie po to matka spędziła pół dnia w kuchni…

– Nie będę ich jadł! Oni…

– To nie są żadni „oni”! To dawcy! – warknął ojciec. – Tłumaczyłem to już wiele razy. To zwierzęta hodowlane, które tylko trochę przypominają ludzi. Zrozum to do cholery!

– Nie! – Rado zerwał się od stołu i wybiegł z pokoju.

– Zostaw go, Marek. – Próbowała załagodzić kobieta. – Zaraz mu przejdzie, niech ochłonie.

– Gówniarz znowu zaczyna swoje rewolucje. – Mężczyzna kręcił w złości głową. – Kto mu te głupoty do łba wkłada? Tego ich uczą w szkole? W tygodniu pogadam z wychowawcą.

***

– Ojciec mnie zabije, jeśli nie wrócę. – Rado wpatrywał się w rzekę, przepływającą kilkaset metrów pod jego dyndającymi nogami. Siedział z Beą na krawędzi częściowo skonsumowanego przez czas żelaznego mostu za miastem, bo tylko z nią i tylko tam mógł na spokojnie porozmawiać o swoich problemach. Dziewczyna myślała, że wybierają się na randkę, jak zawsze, dlatego założyła jedną ze swoich ulubionych sukienek w kwieciste wzory, którą teraz wiatr co chwila podwiewał, a ona, jakby od niechcenia, jedną ręką przywracała ją do pierwotnego położenia. Jednak Rado nie był w randkowym nastroju.

– Może nie będzie tak źle. – Bea sama nie bardzo w to wierzyła. – Poza tym, jeśli nie wrócisz, jak miałby to zrobić?

– He, he, no racja…

– Ale przecież wrócisz? – Odgarnęła włosy, którymi wiatr postanowił zasłonić jej oczy.

– Nie rozumiem tego wszystkiego. – Chłopak pokręcił głową. – Minęło ponad trzysta lat od Pożogi, a my wciąż ich jemy. Przecież każdy widzi, że to ludzie. Ludzie jak my, Bea!

– Tylko z wyglądu, Rado. – Powiedziała najłagodniej, jak potrafiła. – Przecież wiesz, że to inny gatunek. Hodowlany. Uczyliśmy się o tym w szkole.

– Uczyliśmy się, uczyliśmy – ironizował. – Bea, przecież mam oczy. Ty też je masz. Są bardziej owłosieni, brudni, śmierdzący, nie mówią, ale…

– Są naszym tradycyjnym pokarmem od kilkuset lat – przerwała dziewczyna. – Są darem od Boga. Dzięki niemu przetrwaliśmy Pożogę. Nie możemy teraz, ot tak, go odrzucić, bo obrazilibyśmy Pana.

– Cholera, mówisz jak mój ojciec. – Splunął do rzeki. – Przecież od wielu lat znowu uprawiamy jadalne rośliny, hodujemy coraz więcej świń, a wciąż jemy istoty, które przy odrobinie dobrej woli moglibyśmy nazwać naszymi braćmi!

– To tradycja, Rado.

– Sram na taką tradycję!

– To lepiej przestań, bo nasza społeczność ma na jej punkcie szajbę. – Powiedziała poważnym tonem. – A jeśli będziesz się z tym tak obnosił, to Ksiądz wsadzi cię do baszty i prędko stamtąd nie wyjdziesz. Jeśli w ogóle.

– Mam w dupie Księdza!

– To masz problem. – Bea spojrzała przed siebie, próbując przebić wzrokiem gęste chmury. Gdzieś tam, za horyzontem, zbierało się na burzę. – Co cię w ogóle naszło? Od kilku tygodniu nie schodzisz z tego tematu.

– Widziałaś ich kiedyś, gdy jeszcze żyli, zanim...?

– No… tak, kiedyś chyba tak, gdy byłam mała.

– Pamiętasz, jak ostatnio spóźniłem się na zajęcia strzeleckie?

Kiwnęła głową.

– Po drodze do szkoły widziałem wypadek transportu – kontynuował. – Przyczepa wjechała do rowu i wywróciła się. Przez otwarte drzwi wypadły nagie ciała w asyście upiornych jęków i krzyków…

– To straszne…

– Bea… Widziałem zakrwawione dzieci, tulące się do martwych matek, dorosłych samców zalewających się łzami… Powietrze aż kleiło się od bólu, cierpienia, strachu.

– …

– Tych, którzy wyszli z wypadku z niewielkimi obrażeniami, zagoniono do drugiego transportu. Pozostałych strażnicy dobijali kulką w łeb. Rozumiesz? Dobijali!

– Rado, przestań, proszę.

– Dzieci patrzyły, jak strażnicy rozwalają głowy ich matkom, a ojcowie nie potrafili nic zrobić, gdy kule zamieniały głowy dzieci w krwawą papkę.

– Rado… – Oczy dziewczyny pokryła szklista powłoka, która wkrótce miała przeobrazić się w strużki spływające po polikach. Gdy płakała, wydawała się taka bezbronna, delikatna, piękna. Rado chciał ją przytulić, normalnie tak by zrobił, ale teraz musiał wyrzucić z siebie cały ból.

– Od lat ukrywają ich przed nami w magazynach, serwując na targach obrobione, porcjowane mięso, żeby przypadkiem zbyt wielu, takich jak ja, nie ogarnęły wątpliwości. Żeby nie skruszyć tej cholernej tradycji!

– Rado… – Otarła wilgotną twarz rękawem, pociągnęła nosem i zacisnęła zęby na pięści przyłożonej do ust. – I tak… nic… nie zrobisz.

***

– Bracia i siostry! – Donośny głos Księdza odbijał się od ścian hangaru w dawnej wojskowej bazie na południu miasta. Kilkadziesiąt lat wcześniej, wobec rosnącej liczby wiernych, którą trzeba było gdzieś pomieścić, władze postanowiły przekształcić ten obiekt w świątynię. Co prawda jej ogrom nie szedł w parze z pięknem, ale i tak trudno było sobie wyobrazić lepsze miejsce do klękania przed Bogiem i jego ziemskim przedstawicielem. – Chwalmy Pana!

– Chwała Panu! – odpowiedział tłum zgromadzony wokół wysoko usytuowanej kapłańskiej mównicy.

– Dziś obchodzimy wyjątkowy dzień. – Ksiądz zrobił pauzę, aby niespiesznie przespacerować się wzrokiem po wpatrzonych w niego oczach. – Mija kolejna rocznica założenia Reduty, naszego umiłowanego miasta, naszej przystani w tułaczce przez mroki grzesznego świata. Oczywiście wiecie, dzięki komu tu trafiliśmy?

– Wiemy! – Ludzie kiwali głowami.

– Pan wysłuchał naszych modlitw, błagań, ulitował się nad płaczem naszych dzieci. Nie tylko wskazał nowy dom, ale zadbał także o to, byśmy nigdy nie zaznali w nim głodu.

– Amen!

– Dzięki łasce Pana z ufnością patrzymy w przyszłość, bo jesteśmy jego trzódką, a on jest naszym pasterzem.

– Amen!

– Może dotarły i do was podszepty diabła, byśmy odrzucili pokarm, którym Pan nas obdarzył. – Głos Księdza zaczynał przypominać grzmoty błyskawic podczas pierwszych wiosennych burz. – Więc pytam was, tu i teraz, czy mamy prawo wzgardzić boskimi darami? Czy wolno nam odtrącić opiekuńcze ramię Pana?

– Nie!

– Macie rację, wszak obrazilibyśmy go śmiertelnie, a przecież jego miłosierdzie również ma swoje granice. Dlatego módlmy się, abyśmy nigdy…

Nagły łomot wyważanych kopniakami drzwi przerwał rytm kazania. Kilka serii z automatów rozpruło powietrze w świątyni, wypełniając ją miażdżącym bębenki hukiem.

– Na ziemię! Wszyscy na ziemię! – Kilkunastu uzbrojonych napastników w kominiarkach zasłaniających twarze rozbiegło się po hangarze, wymuszając kolbami posłuszeństwo zdezorientowanych i wystraszonych mieszkańców. Trzech agresorów wbiegło wprost w tłum, który rozstępując się przed nimi niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem, utworzył drożną ścieżkę wprost do ambony.

– Schodź, klecho! Idziesz z nami! – Dowódca grupy wycelował w Księdza, nie dając mu nadziei na ucieczkę.

– Będziecie wisieć! Nie…

Seria, która świsnęła koło ucha kapłana, zniechęciła go do dalszych protestów. Podszedł do napastników, a następnie wypchnięty przez nich do przodu ruszył ku wyjściu, gdzie czekały podstawione samochody.

***

– Nie łam się. – Wysoki siwiejący mężczyzna w starym kowbojskim kapeluszu wypuścił gryzący obłok dymu. Czoło zaorane zmarszczkami mogło sugerować, że niejedna myśl wypełniała jego głowę brudnymi, burzowymi chmurami. Teraz jednak był spokojny, niemal zrelaksowany. Rado stał tuż obok, opierając się o maskę pickupa zaparkowanego w ukrytej leśnej bazie partyzantów. Dookoła kręcili się inni, mężczyźni i kobiety w różnym wieku, niektórzy z automatami przewieszonymi przez ramię. – Drań zasłużył na to.

– Nie jestem pewien. Nie wiem, czy tego szukałem...

– Za późno na wątpliwości, chłopcze. – Na ustach zarysował się delikatny uśmiech. – Teraz jesteś jednym z nas, a my zmieniamy świat, choć tak naprawdę przywracamy stary. Gramy ostro, to prawda, ale… cholera, tego nie da się zrobić inaczej.

– Warto próbować.

– Próbowaliśmy. – Mężczyzna pokręcił głową. – Pożoga wprowadziła zbyt brutalne reguły gry. Zmieniła umysły, perspektywy, obyczaje. Oczywiście możemy poczekać kolejnych kilkaset lat, może coś się odmieni, ale czy masz tyle czasu?

– Nie, trzeba ich ratować teraz.

– Dokładnie. Tacy ludzie, jak Ksiądz nie są zainteresowani zmianami. Obecny stan jest im na rękę, pozwala trzymać wszystkich w garści. Bez terapii szokowej nie ruszymy z miejsca.

– Czy on nie obudzi się za wcześnie?

– Owszem, obudzi, ale nie będzie w stanie powiedzieć słowa, zadbaliśmy o to.

***

– No bydlęta, koniec wycieczki! – Potężny strażnik wydarł się do skulonych w mroku dawców, strzelając z bicza dla wzmocnienia swoich słów. – Won z przyczepy! Noże czekają!

Na zewnątrz, tuż przed solidnymi przesuwnymi drzwiami ubojni, zaczął wylewać się strumień nagich mężczyzn i kobiet, brudnych, owłosionych, trzęsących się i pojękujących, świadomych zbliżającego się końca. Po obu stronach, w szpalerach, stali dobrze zbudowani strażnicy ze strzelbami i biczami gotowymi do schłodzenia każdej oznaki buntu.

– Wszyscy? – zapytał kierownik zmiany.

– Został jakiś maruder – zameldował strażnik stojący najbliżej drzwi przyczepy.

– Dawać go tu!

– Nie chce wstać, bydlę.

Kierownik zmiany wściekły wszedł do wnętrza przyczepy. Nienawidził brudzić sobie rąk. Nie po to przez kilkanaście lat pracował jako zwykły strażnik, żeby teraz, gdy już zajmuje odpowiedzialne stanowisko, babrać się w żywym mięsie.

Na samym końcu przyczepy, w ciemnym rogu, leżał mężczyzna, wyraźnie mniej owłosiony od reszty transportu, ale równie brudny i śmierdzący. Wpatrywał się nadnaturalnie rozszerzonymi oczyma w stojących nad nim strażników. Ci bawili się widokiem godnego politowania stworzenia, któremu Pan najwyraźniej odmówił łaski. Mężczyzna ewidentnie chciał coś powiedzieć, ale poza bełkotem i pianą, granicy jego ust nie była w stanie przekroczyć żadna inna forma wyrazu. Trucizna, która płynęła w żyłach opornego dawcy, skutecznie sparaliżowała cały organizm. Mógł tylko patrzeć na szydzących z niego strażników, którzy po chwili zaczęli intensywną pracę kolbami karabinów.

– Gdy skończycie tłuc mięso, zanieście je od razu na produkcję, do grubasa od wyrobów gotowych – zaśmiał się kierownik zmiany, nie mogąc powstrzymać wrażenia, że już gdzieś kiedyś widział tę mordę. Wszystkie wieprze są do siebie podobne, pomyślał.

Społeczność Reduty o losie Księdza miała dowiedzieć się kilka dni później, w porze tradycyjnego niedzielnego obiadu.

Kontakt

logo facebook

© 2025 Trafalski / Wszelkie prawa zastrzeżone