Dobre teksty to te, po przeczytaniu których nie masz poczucia straconego czasu. Chciałbym, aby to uczucie nigdy nie kojarzyło się z moją twórczością. Czego życzę i Tobie, i sobie. Przyjemnej lektury!

Przemysław Zdzisław Trafalski

foto Przemysław Zdzisław Trafalski

Rodzina

Do chaty zatopionej w gęstym borze nie prowadziła żadna droga. Jeśli kiedykolwiek istniała, dawno uległa naporowi lasu i zatarła się w ulotnej pamięci śmiertelników. Trafić tutaj można było jedynie przez przypadek, ale nawet wtedy, jeśli nie podeszło się odpowiednio blisko, wyłuskanie budynku z leśnego tła stanowiło nie lada wyzwanie. Porośnięty mchem dach i nadszarpnięte czasem ściany idealnie wtapiały się w otoczenie. I choć wiele wskazywało na to, że natura miała ochotę upomnieć się o ten zapomniany skrawek świata, istniała drobna przeszkoda, która skutecznie blokowała jej zakusy – gospodarz.

Chudy, wysoki i ponadprzeciętnie blady siwowłosy mężczyzna w znoszonym, karmazynowym żupanie, lustrował w milczeniu las, który nieroztropnie wkroczył w obszar obcego dominium. Opuszczona szabla o lekko wygiętej głowni, z prostymi, długimi wąsami jelca i wygrawerowaną inskrypcją Stefanus Batori Rex Poloniae karnie czekała w dłoni swego pana. Gdy w końcu nadszedł rozkaz, posłusznie powędrowała do góry i niemal natychmiast opadła ze świstem, rąbiąc, raz za razem, niesforne gałęzie i konary. Czynność tę powtarzała, dopóki choćby jedna nieostrożna gałązka naruszała granicę posesji.

Zabarwione żółcią oczy mężczyzny cieszyły się. Lubił dbać o porządek i lubił, gdy wymagało to chociaż odrobiny wysiłku. Wtedy przestawał myśleć o głodzie.

Gdy zakusy lasu zostały udaremnione, mężczyzna wsunął szablę do bogato zdobionej, obszytej skórą pochwy, zadowolony pokiwał głową i odwrócił się w stronę chaty. Zrobił ledwie trzy kroki ku drzwiom, gdy usłyszał szelest rozchylanych gałęzi. Co zacz, pomyślał i odwrócił się gwałtownie, ściskając rękojeść na nowo wysuwanej szabli.

– Witaj, dobry panie. – Na granicy lasu stała wystraszona ciemnowłosa dziewczynka, drobna, najwyżej dziesięcioletnia. Cała drżała z zimna i wycieńczenia. – Nie rób mi krzywdy, proszę.

Mężczyzna nie potrafił rozstrzygnąć, co bardziej go zaskoczyło: samotne dziecko w środku niedostępnej dzikiej głuszy czy fakt, że dziewczynka zdołała podejść tak blisko, a on tego nie wyczuł. Brak ludzkiej krwi w diecie bez wątpienia stępił zmysły, ale żeby aż tak? pomyślał.

– Ratuj mnie – wyszeptała dziewczynka, po czym zachwiała się na chudych nogach, straciła przytomność i bezwładnie osunęła się na ziemię.

Mężczyzna wyrwany z potoku myśli przez dłuższą chwilę przyglądał jej się uważnie. Potem wejrzał wszystkimi zmysłami w głąb leśnej gęstwiny, by upewnić, czy w pobliżu nie kryje się więcej niespodziewanych gości. Jednak wszystko wskazywało na to, że dziewczynka nie miała towarzystwa. Od czegokolwiek miał ją ratować, było już daleko.

Zaciągnął się powietrzem przyjemnie zmieszanym z zapachem nieprzytomnego dziecka. Wyczulony słuch pozwolił mu zakołysać się w hipnotycznym rytmie bijącego, drobnego serca. Nieświadomie rozchylił usta, odsłaniając kły, nienaturalnie rozwinięte jak na człowieka, ale całkiem przeciętne, jak na krwiopijcę. Dotknął ich wężowym językiem i uśmiechnął się, wspominając dawne czasy, dawny... smak.

***

Poranek następnego dnia nie zachęcał do wychylenia z ciepłej chaty choćby nosa. W ostatnich tygodniach późna jesień pałała coraz większym afektem do wczesnej zimy, a im bardziej wyraziste było to uczucie, tym bardziej świat odczuwał jego skutki na własnej skórze. Przenikliwy chłód zniechęcał wszelkie rozsądne istoty do opuszczenia kryjówek. Nie robił jednak większego wrażenia na gospodarzu posesji, który nie zważając na intensywne pierwsze promienie słońca – za którym zresztą nie przepadał – postanowił narąbać drew na opał. Nie musiał tego robić. Zapasy, które zgromadził do tej pory, zapewniały zabezpieczenie na kolejne miesiące. Mimo to odczuwał silną potrzebę wytoczenia z siebie kilku litrów potu. Musiał znaleźć zajęcie, jakie pozwoliłoby zwalczyć z dawna nieodczuwane pokusy.

– Co to za miejsce? – Dziecięcy głos, niespodziewany o tak wczesnej porze, oderwał mężczyznę od pasma złowróżbnych myśli, wypełniających głowę między rozłupywaniem kolejnych kawałków drewna.

– Co? – Odwrócił się nerwowo.

Na progu chaty stała przebudzona dziewczynka. Przecierała oczy i ziewała, ale wyglądała znacznie lepiej niż poprzedniego dnia.

– Co to za miejsce, mości panie? – powtórzyła pytanie.

– Mieszkam tu. – Z rozmachem wbił siekierę w pniak, puścił trzonek i odwrócił się, krzyżując ręce na piersiach. – To mój dom.

– Ładny. – Uśmiechnęła się. – Podoba mi się.

– Wypoczęłaś? – Zignorował komplement. – Długo spałaś.

– Tak.

– To dobrze, bo będziesz musiała odejść.

Dziewczynka zrobiła wielkie oczy, które po chwili pokryły się cienką warstwą wilgoci. Nie zważając na chłód, rzuciła się z płaczem w stronę mężczyzny, padła z impetem do nóg i objęła je tak mocno, że ich zaskoczony właściciel omal nie stracił równowagi.

– Nie rób tego, panie! – łkała. – Pozwól mi zostać, błagam!

Odepchnął ją od siebie, wyminął i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę drzwi.

– Nie możesz tu zostać.

– Nie wyrzucaj mnie – błagała, podążając wzrokiem za mężczyzną. – Polują na mnie źli ludzie. Proszę!

Zatrzymał się i tylko nieznacznie odwrócił głowę.

– Nikt cię wczoraj nie ścigał – warknął. – Nie kłam!

– Zmyliłam ich. Jestem zwinna.

– Tym lepiej – powiedział już spokojniej. – Poradzisz sobie.

Wszedł do chaty i po chwili wrócił, trzymając w rękach tobołek owinięty w skórę jelenia pokrytą zimowym włosiem.

– Jedzenie. – Rzucił pakunek u stóp dziewczynki. – I coś do okrycia.

– Proszę… – jęknęła zbyt cicho, by przebić się przez poranny lodowaty wiatr.

W odpowiedzi usłyszała jedynie skrzypienie zawiasów zwieńczone łomotem zatrzaskiwanych drzwi – klarowny znak, że goście, szczególnie niezapowiedziani, nie byli mile widziani w tej części lasu.

***

Mężczyzna nie opuszczał chaty aż do wieczora. Siedząc przy dębowym stole, z głową opartą na kościstych dłoniach, bił się z myślami, a kolejne ciosy kołatały wychudzonym, żylastym ciałem. Czy mierzył się z wyrzutami sumienia? Tak, może. Byłaby to logiczna konsekwencja podążania ścieżką, na którą wkroczył jakiś czas temu. Ostatecznie, to sumienie doprowadziło go do miejsca, w którym znajdował się teraz, zarówno ciałem, jak i duchem.

Poprzedniej nocy uświadomił sobie jednak, jak długa droga wciąż oddziela go od celu. Aż do świtu wpatrywał się w śpiącą w izbie dziewczynkę, próbując zapanować nad szalejącymi zmysłami. Nie potrafił zapomnieć o głodzie, a głód nie zamierzał zapomnieć o nim. Podszeptywał, namawiał, kusił. Mówił: znowu możesz być silny, szybki, niezniszczalny. Możesz wrócić do gry. Nie bądź głupi. Pamiętasz najwaleczniejszych mężów błagających o litość u twoich stóp? Pamiętasz ich żony i córki, które były gotowe spełnić twoje najobrzydliwsze zachcianki? To wszystko dawała ci krew! Nie wyrzekaj się swojej natury. Wypij z niej, a znowu będzie jak dawniej.

Mężczyzna kilka razy podnosił się od stołu, raz nawet zbliżył się do ławy, na której spała dziewczynka i próbował dotknąć jej włosów. Trząsł się, pocił, zaciskał pięści. I za wszelką cenę usiłował zdusić paskudne uczucie ssania w żołądku.

Wytrwał, choć rano wybiegł z chaty, czując, że balansuje na krawędzi.

Teraz dręczyły go coś innego. Już dawno zdecydował, że chce zestarzeć się godnie i w pokorze wobec świata, że wyrzeka się swojej mrocznej natury, a tymczasem skazał bezbronne dziecko na niemal pewną śmierć. Nie potrafił nazwać tego uczucia, ale było dla niego nowe, dziwne i kłuło w piersiach. Okazał słabość i to napawało gniewem. Czy podjął właściwą decyzję, skazując niewinną dziewczynkę na wątpliwą łaskę puszczy? To i tak nie miało już znaczenia. Był pewny, że jest za późno, by odmienić los. Minął cały dzień i dziewczynka, jeśli jakimś cudem żyła, była już zbyt daleko, by mógł ją odnaleźć.

Zrezygnowany podniósł się, narzucił na plecy kożuch i wyszedł z chaty. Chciał schłodzić rozgrzane czoło. Księżyc ukrył się za ciemnymi chmurami, ale mężczyźnie to nie przeszkadzało. W nocy widział nie gorzej niż w dzień. Minął drewutnię i zatrzymał się przy kurniku. Ptaki spały, ale z całą pewnością nie był to sen spokojny. Zawsze reagowały nerwowo, gdy był w pobliżu – tym razem chodziło o coś innego. Obszedł budynek i zamarł. Pod tylną ścianą kurnika, na ziemi, leżała dziewczynka przykryta jelenią skórą. Nie ruszała się.

***

– Coś ty sobie wyobrażała! – Mężczyzna próbował być możliwie delikatny w słowach, ale jednocześnie wciąż kipiały w nim wszystkie płyny. – Dlaczegoś legła tutaj, na mrozie?

– Wydawało mi się, że to lepsze niż błądzenie po lesie. – Przebudzona dziewczynka leżała na ławie, przykryta grubą pierzyną. W chacie i bez tego było gorąco od ognia w kominku, ale gospodarz uparł się, by młody, wychłodzony organizm porządnie się ogrzał. – Nie znam tego miejsca, nie znam tego lasu. Trafiłam tu, bo uciekałam. Biegłam na oślep, przed siebie.

– Kto cię ścigał?

– Źli ludzie.

– Tak, mówiłaś. A dokładnie?

– Nie wiem. Wędrowalim z matką i ojcem, kiedy nas napadli. – Zapłakała i zaczęła się jąkać. – Tatka usiekli od razu, biedny mój… a mateczkę… Nie widziałam. Kiedy krzyknęła, żebym uciekała, pobiegłam w las.

Teraz rozpłakała się na dobre.

– Już dobrze, dobrze... – Pogłaskał dziewczynkę po głowie. Pewnie banici, pomyślał. Czasem kręcili się po puszczy. Kiedyś trzeba będzie zrobić z nimi porządek. – Odpoczywaj, sił nabieraj.

– Azali nie wyrzucisz mnie, panie?

– A umiesz ty przynajmniej gotować?

– Jużci, że umiem! – krzyknęła ożywiona. – A nawet, jak nie, to się nauczę.

– Dobrze, zostaniesz na próbę. – Mężczyzna pogładził siwą brodę i uśmiechnął się łagodnie. – Jak ci na imię?

– Rodzice mówili na mnie Jagódka.

– Może być.

***

Wbrew obawom mężczyzny, pierwsze dni, podczas których przyszło mu dzielić życie i przestrzeń z drugą osobą, nie skończyły się katastrofą, choć idealnie też nie było. Zapach dziewczynki, szum nektaru płynącego w jej młodych żyłach, hipnotyzujący rytm dziecięcego serca sprawiały, że mężczyzna musiał nieustannie kontrolować myśli i odruchy. Często wychodził z chaty, żeby zapanować nad drgawkami, które targały wychudzonym ciałem. Budował wokół siebie mury na tyle grube i wysokie, by pierwotny instynkt – z niemałym wysiłkiem stłumiony dawno temu – nie był w stanie się uwolnić. Jednocześnie jednak zostawiał w murach szczeliny wystarczająco szerokie, by mógł przez nie swobodnie zerkać na dziewczynkę i cieszyć oczy jej widokiem. Bo z każdym kolejnym dniem uświadamiał sobie, że towarzystwo Jagódki wypełniało jego serce ciepłem, którego nigdy wcześniej nie odczuwał.

Zawsze chciał mieć córkę, małą królewnę, której mógłby rzucić do stóp cały świat. Drobną istotkę, z którą dzieliłby radości i smutki, która niosłaby pociechę ojcowskim oczom w trudnych chwilach. Chciał, ale nie mógł. Choć posiadł wiele kobiet, żadna nie dała mu potomstwa. Jego nasienie nie niosło życia, paradoksalnie, bo życie trzymało się go kurczowo.

I oto stanął przed szansą. Czy miałoby to być ukoronowaniem jego wysiłków? Zaczynał w to wierzyć.

– A jak właściwie mam się do ciebie zwracać, panie? – zapytała pewnego dnia.

Tak bardzo chciał powiedzieć „możesz mi mówić ojcze”, ale ugryzł się w język.

– Nazywam się Andrei Pekri.

– Pekri? Nie jesteś stąd, prawda? – Zrobiła niewinną minę na znak, że nie chce go urazić. – Mówisz jakoś tak… dziwnie.

– Pochodzę z daleka – Uśmiechnął się. – Przybyłem w świcie księcia Stefana, waszego króla.

– Ah! Prawda to?! – Zaklaskała podekscytowana.

– Jako żywo! Byłem jednym z jego zaufanych. – Zdjął ze ściany szablę, prezentując wygrawerowaną w metalu inskrypcję. – To dowód najwyższego uznania.

– Dlaczego nie stanąłeś przy nowym władcy?

– Służyłem królowi Stefanowi, nie królestwu. – Odwiesił szablę. – Jego śmierć, zwolniła mnie ze służby. Poza tym byłem znużony.

– I postanowiłeś zamieszkać tutaj?

– Tak.

– To musiała być wielka odmiana. – Dziewczynka była szczerze zaciekawiona. – Z królewskiego dworu do leśnej samotni.

– Potrzebowałem jej.

– Lubisz być sam. – Pytanie, które przeobraziło się w twierdzenie. – To dlatego chciałeś się mnie pozbyć?

Nie odpowiedział.

– A może dlatego, że wolisz krew od gorzałki?

Zaskoczyła go. Równie dobrze mógłby dostać w głowę obuchem. Zdumiony wbił wzrok w dziewczynę, analizując każdy szczegół twarzy. Próbował wyczytać, czy za pytaniem kryło się coś więcej, niż zwykła dziecięca ciekawość.

– Skąd to pytanie? – Syknął, mimo że starał się zachować spokój.

– Widziałam, jak pijesz z szyi kury.

Dawniej za odkrycie jego sekretu karał skręceniem karku. Teraz jedynie wybiegł z chaty, padł na kolana i zaczął nacierać rozgrzaną, pulsującą głowę pierwszym w tym roku śniegiem.

***

Jechał z oddziałem na północ od warownych murów Pskowa. Była końcówka października. Wszyscy dygotali od mrozu. Mieli nadzieję znaleźć trochę prowiantu w osadach Wysp Tałabskich na skutym lodem jeziorze Pejpus. Przywitały ich porzucone chaty, ogołocone ze wszystkiego, co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość. Mieszkańcy uciekli, zabierając cały dobytek. Wściekli żołnierze spalili wszystko, co zostało – przynajmniej się ogrzali.

Gdy następnego dnia zrezygnowany oddział zawrócił do królewskiego obozu i wojsk oblegających Psków, on ruszył dalej. Mimo mrozu, jego nos wyczuwał w powietrzu wątły ślad uciekinierów, a jego natura nie pozwalała odpuścić, kiedy zwierzyna była tak blisko. Ścigał ich aż do granic Gdowa. Z satysfakcją odnotował, że nie wszyscy weszli do miasta. Część uciekinierów rozbiła tymczasowy obóz u jego bram. Poczekał aż zapadnie zmrok, a potem bezszelestnie wślizgnął się do upatrzonej ziemianki.

Kobieta spała na prowizorycznym łożu, przyciskając do piersi kilkuletnią dziewczynkę. Nie zorientowały się. Przymknął oczy i niemal westchnął. Chciał jeszcze przez chwilę nacieszyć się ich zapachem, szumem krwi beztrosko wędrującej przez odpoczywające ciała, melodią spokojnych oddechów. Rozchylił usta, w triumfującym uśmiechu. Podszedł bliżej i nachylił się nad odsłoniętą szyją kobiety. Jeszcze raz pozwolił sobie zachłysnąć się jej zapachem, a potem błyskawicznie zatopił spragnione kły w delikatnej skórze.

Upojony spijanym nektarem, nie od razu zauważył, że dziewczynka, która wtulała się w ciało matki, otworzyła oczy. Patrzyła na niego wystraszona, ale z jakichś powodów nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Może był zbyt przerażona, by krzyknąć, może odrobinę zaciekawiona i zwyczajnie czekała, co wydarzy się za chwilę. Jednak gdy oderwał zakrwawione kły od rozerwanej szyi jej matki, krzyknęła. Raz i krótko, ponieważ błyskawicznie zakrył dłonią małą buzię. A potem drugą ręką wyciągnął dziecko z martwych rąk i zbliżył do siebie, cały czas wpatrując się w coraz bardziej rozszerzone, krzyczące z przerażenia małe oczy. Dziewczynka rzucała się i wiła. Bawiło go to, wzmagało apetyt. Dawno nie rozkoszował się tak młodą krwią. Niestety, nie mógł zabawić tu zbyt długo, przecież król czekał w obozie. Brutalnie odchylił małą główkę i zbliżył do niej rozwartą szczękę. Wtedy niespodziewanie dziewczynka krzyknęła przeciągle, tak głośno i piskliwie, że poczuł się, jakby wbijano mu w głowę setki sztyletów, nieustępliwie, metodycznie, zadając niewyobrażalny ból. Zachwiał się, świat zawirował, a ona wciąż krzyczała. To bolało. Nieeeeeeeee…!

– Panie! Zbudź się! – Znał ten głos.

– Cc-o? – Nie mógł otworzyć oczu.

– Miałeś koszmary. Rzucałeś się na łożu, krzyczałeś.

W końcu podniósł powieki. Jagódka stała przy jego łożu i trzymała go za rękaw koszuli.

– Już dobrze – uspokajała. – Dobrze.

Usiadł, otarł pot z bladego, pokrytego napęczniałymi żyłkami czoła i spojrzał gdzieś w głąb izby. Przez chwilę zbierał się w sobie, w końcu westchnął głęboko.

– Pochodzę z bardzo starego rodu. – Uznał, że lepszy moment na szczerą rozmowę może się już nie nadarzyć. – Starszego niż Rzeczpospolita, starszego niż Rzym.

Dziewczynka nie przerywała, usiadła jedynie obok mężczyzny, dając do zrozumienia, by kontynuował.

– Nie jesteśmy zwykłymi ludźmi. – Spuścił wzrok. – Jesteśmy zwinniejsi, silniejsi, żyjemy… długo. Wszelako cena, którą za to płacimy, jest wysoka. Musimy pić ludzką krew.

– Musicie?

– Lubimy. – Skruszony pokiwał głową. – Nie znamy lepszego napoju.

– To dlaczego piłeś krew kury? Dlaczego nie wypiłeś jej ze mnie?

– W rok od oblężenia Pskowa, w stolicy pojawił się zakonnik, jezuita. Długo mnie obserwował, błądząc w przekonaniu, że ja tego nie dostrzegam. W końcu skorzystał z okazji i podczas królewskiej uczty, podszedł do mnie, odciągnął na bok i wyznał, że wie, kim jestem. Nie zrobiło to na mnie dużego wrażenia. O wiele większe wywołał, twierdząc, że wie jak mi pomóc.

– Dlaczego sądzisz, że potrzebuję twojej pomocy, mnichu – zapytałem rozbawiony.

– Bo każdy, wcześniej czy później, potrzebuje spokoju – odpowiedział. – I każdy wcześniej czy później, chce pogodzić się ze światem.

Nie od razu zrozumiałem, ale jeszcze długo po tym spotkaniu wracałem do niego myślami. W końcu pojąłem – dotychczasowe życie owijało mnie dywanem utkanym z mroku, a z każdym kolejnym rokiem warstwa otuliny była coraz grubsza. Pewnie myślisz, jakąż mogło mi to robić różnicę, skoro i tak jestem potworem. Robiło. W końcu mrok zaczął napierać, a wraz z nim duchy wszystkich moich ofiar. Z każdym dniem coraz liczniej. Mówiły do mnie, krzyczały, błagały, groziły. Zmuszały do współodczuwania ich cierpienia. Nie potrafiłem ich odgonić. Byłem bliski szaleństwa.

W roku, w którym otruto króla, a ja nie miałem już żadnych zobowiązań wobec Rzeczypospolitej, postanowiłem odszukać tamtego zakonnika. Przekonał mnie, że jedynym sposobem na przegonienie mroku i odnalezienie spokoju jest ukorzenie się przed światem, poddanie pokucie, a przede wszystkim rezygnacja z ludzkiej krwi. Mogłem pić krew zwierząt, co dla mego rodu już samo w sobie jest upokarzające.

Tak znalazłem się tutaj. Nie było łatwo. Przez pierwsze miesiące dotykałem dna. Odcięcie od nektaru, który dodawał mi sił, wyostrzał zmysły, czynił niezwykle sprawnym, a przede wszystkim zapewniał długowieczność, niemal doprowadziło do ruiny moje ciało i prawie spopieliło ducha. Ale nie poddałem się, wytrwałem. 

– I odnalazłeś spokój, panie? – zapytała Jagódka, kiedy uznała, że opowieść dobiegła końca.

– Tak, chyba tak.

– A zatem sporo zawdzięczasz tamtemu zakonnikowi.

– Owszem.

– Odwiedza cię czasem?

– Niestety, nie żyje.

– O...

– Cóż… tak… – Andrei wyglądał na odrobinę zakłopotanego. – Był moją ostatnią ofiarą.

Zapadła długa cisza. Jagódka wpatrywała się w mężczyznę wielkimi oczami, analizując to, co przed chwilą usłyszała. W końcu rozpromieniła się, zaskakując swojego rozmówcę.

– Miał pecha – Uśmiechnęła się od ucha do ucha. – Miał po prostu pecha.

– Temu zaprzeczyć niepodobna. – Andrei poczuł, że ciemne chmury, które zgromadziły się nad nim tej nocy, zaczęły się rozpraszać. – Ironiczne, nie sądzisz?

– Tak, nawet zabawne – zachichotała.

– Ano. – Prychnął wesoło. Nie próbował powstrzymać fali radości, która niespodziewanie zaczęła zalewać umysł. Reakcja dziewczynki strąciła właśnie wielki kamień z jego mrocznego serca.

I pomyślał, że w końcu odnalazł bratnią duszę.

***

Przez całą zimę samotna chata w środku puszczy emanowała ciepłem. Co prawda, Jagódka nie zwracała się do mężczyzny per „ojcze”, ale i tak ich relacje były bardzo dobre i wiele wskazywało na to, że będzie tylko lepiej. Dziewczynka okazała się całkiem wprawną kucharką, a Andrei dał się nawet namówić na postawienie w izbie ogromnego pieca chlebowego, którego – zdaniem dziecka – zdecydowanie im do szczęścia brakowało. I nie upierał się specjalnie, żeby poczekać z tym do wiosny. Pierwszy wspólnie upieczony chleb urósł niemal do rangi symbolu. Gdyby jakiś wędrowny grajek, miał możliwość skosztowania choćby kawałka, do końca życia opiewałby jego smak i chrupiącą skórkę w pieśniach. Tyle że wędrowni grajkowie nie schodzili z traktów i nie zapuszczali się w odludne leśne rejony, pełne dzikich zwierząt.

Andrei nadal miewał chwile słabości, czasem dostawał drgawek, często trzęsły mu się dłonie. Ale trwał. Już nie dla siebie. Dla Niej. Często się uśmiechał. Jak nigdy wcześniej. Cieszył się każdą chwilą. Wydawało się, że już nic nie jest w stanie zakłócić harmonii, która zagościła w leśnej chacie. Późną wiosną jednak…

Jagódka obierała ziemniaki, siedząc na ławie pod ścianą. Po drugiej stronie izby Andrei polerował szablę. W międzyczasie rozmawiali: o zapachu wiosennego lasu, o śpiewie drozda, który powitał dzień, o królu Stefanie, o planach na kolejne lata. I wszystko byłoby w porządku, gdyby w pewnym momencie dziewczynka nie krzyknęła: auć!, a po palcu nie pociekła strużka krwi, wydobywająca się z ranki rozciętej ostrzem noża.

I choć mogłoby się to wydać niemożliwym, czas się zatrzymał, a świat stanął w miejscu. Nawet pyłki kurzu przestały tańczyć w leniwych promieniach Słońca. Andrei wbił wzrok w czerwony palec Jagódki, a dziewczynka, w synchronicznym odruchu, zogniskowała spojrzenie na twarzy mężczyzny, próbując wyczytać z niej cokolwiek, co mogłoby wskazywać na wydarzenia najbliższej przyszłości.

No i po co się oszukiwałeś, głupcze? – powiedział ten, który wciąż mieszkał w głowie Andrei.

Milcz! – odpowiedział mu w myślach.

Nie wygłupiaj się. – Tamten nie odpuszczał. – Jesteś drapieżnikiem, a ona zwierzyną. Takim cię stworzono, nie musisz za to przepraszać. Nie jesteś nikomu-niczego-winien.

Odejdź! – krzyczał w głowie Andrei.

Wypij z niej! – głos był coraz donioślejszy. – Potrzebujesz krwi!

– Nie! – krzyknął Andrei. – Nie!

– Panie! – pisnęła Jagódka, obserwując, jak mężczyzna powoli zbliża się do niej z obłędem w oczach i pianą na ustach. Wyglądał, jakby walczył sam ze sobą. – Co zrobić zamierzasz?!

Gdy znalazł się tuż przed dziewczynką, wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę, po czym drżącą ręką uniósł starannie wypolerowaną szablę, zamachnął się i z całej siły wbił ostrze w blat stołu. Potem ciężko oddychając, otarł pot z czoła i usiadł obok Jagódki.

– Nie, rzekłem. – powiedział już zupełnie spokojnie, patrząc przed siebie. Wiedział, że wygrał.

Kiedy zasypiał tego wieczoru, był najszczęśliwszą istotą pośród wszystkich, których nosiła ziemia. Przeszedł próbę. Przez moment zawahał się, może nawet ugiął, ale ostatecznie zwyciężył. A więc jednak mógł odmienić los, mógł przeciwstawić się własnej naturze. Patrzył długo na śpiącą Jagódkę i wiedział, że wszystko będzie dobrze. Był pewien, że jest w stanie pokochać tę dziewczynkę, jak własne dziecko. W końcu mógł bez obaw stworzyć z nią rodzinę, jako ojciec i córka. Tak, tak będzie, pomyślał. I kiedy w końcu zasnął, po raz pierwszy od dawna nie śniły mu się koszmary.

***

Jeszcze zanim otworzył oczy, wiedział, że coś jest nie tak. Nie mógł się ruszyć. Był skrępowany. I jak nigdy bolała go głowa. Poza tym było mu koszmarnie gorąco w stopy. Gdy w końcu uniósł powieki, zobaczył drewniany strop chaty.

– Och, witaj! – Jagódka ewidentnie była w doskonałym humorze. Nie widział jej, ale stała gdzieś z boku. – Jak się spało?

– Nie mogę się ruszyć.

– Eee, aż tak źle?

– Mogę kręcić głową… – Na dowód skierował wzrok w stronę dziewczynki.

– O, widzisz, to już coś – zaśmiała się beztrosko.

– Dlaczego jestem związany?

– Chciałam się z tobą jeszcze pobawić – powiedziała, nie tracąc rezonu. – Jednak jesteś odrobinę nieprzewidywalny, wybacz.

– O czym ty mówisz?!

– Andrei… – Przewróciła oczami. – Było zabawnie, ale czas na zmiany.

– Co?! – Wiedział już, że nie jest dobrze. – Rozwiąż mnie!

– Nie mogę, mam inne plany. Podoba mi się to miejsce, ale jest chyba zbyt ciasne dla naszej dwójki, nie sądzisz? – Nieco spoważniała. – Przy okazji, dzięki za piec, przyda się.

Piec! To dlatego było mu tak gorąco. Z wysiłkiem uniósł głowę i zobaczył, że leży na ławie, nogami tuż przed wlotem do chlebowego pieca. Z czeluści potwora bił piekielny żar.

– Co chcesz zrobić, mała larwo?! – krzyknął. – Zaniechaj, bo usiekę!

Próbował wyrwać się z pęt, ale były porządnie założone. Poza tym, o zgrozo, brakowało mu sił. Sromota, powtarzał w myślach.

– Daj sobie pokój, kiedy spałeś, pająki, sługi moje, wprowadziły do twojego ciała wystarczająco dużo jadu, byś opadł z sił. – Pokręciła głową z dezaprobatą. – Jesteś bezbronny jak dziecko.

Kiedy szarpał się dalej, dodała od niechcenia:

– Zresztą, jak chcesz. Już za chwilę zaznasz upragnionego spokoju.

Zaczęła pchać specjalną konstrukcję z desek, na której leżał Andrei. Mężczyzna zaczął powoli wjeżdżać do wnętrza pieca, rzucając pod adresem dziewczynki najbardziej ordynarne przekleństwa w pradawnym języku Daków. Nie mógł uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę, że spotyka właśnie jego. Próbował zrozumieć, gdzie popełnił błąd i jak mógł być tak głupi. W końcu pojął, że jakkolwiek do tego doszło, był to już koniec. Postanowił jednak, że nie da smarkuli satysfakcji, nie nakarmi jej oczu i uszu swoim cierpieniem. Nie zająknie się nawet. Odejdzie w ciszy.

Nie udało się.

Jagódka wyszła przed chatę, bo od wrzasków rozbolały ją uszy. Patrzyła przez chwilę na dym unoszący się z komina i uznała, że widok cieszy zarówno oczy i serce. Wspomniała swoich biednych rodziców, których otruła kilka miesięcy wcześniej, bo nierozsądnie stanęli na drodze do jej wspaniałej przyszłości. Potem spaliła ich ciała na wspólnym stosie i widok był równie budujący, choć – dałaby sobie uciąć mały palec u prawej nogi – gdy płomień objął ciała, matka jeszcze żyła.

– To bardzo ładna chatka – powiedziała do czarnego kota, który pojawił się zupełnie znikąd i przysiadł tuż obok.

– Owszem – odparł kot, choć dla postronnych obserwatorów było to zwykłe, niezrozumiałe kocie mruczenie. – Trochę podmalować i będzie jak trzeba.

– Zauważyłeś, że wybijające od spodu korzenie drzew zaczęły unosić fragment ziemi z całym budynkiem?

– Trudno nie zauważyć, Jagódko – prychnął kot. – Jeszcze trochę i zacznie to przypominać kurzą stopkę.

– Kurzą stopkę? Dobre. – Zaśmiała się dziewczynka. – A tak w ogóle…

Kot okręcił łepek i w teatralnym zdziwieniu spojrzał na rozmówczynię. Gdyby posiadał brwi, z całą pewnością jedną z nich uniósłby w pełnym aktorskiego kunsztu wyczekiwaniu.

– Tak w ogóle, od dzisiaj zwracaj się do mnie Jaga. Nie jestem już dzieckiem.

Co za baba! – pomyślał kot, ostentacyjnie kręcąc głową.

Jednak Jaga nie zwracała już na niego uwagi. Poszła na spacer. Postanowiła, że nazbiera trochę wczesnych ziół i innych przydatnych roślin, przede wszystkim trujących, obezwładniających i doprowadzających do obłędu. A jeśli przy okazji znajdzie trochę poziomek, zrobi pyszny popołudniowy deser. I nie będzie żałować lukru.

Jaka szkoda, że nie ma tu innych dzieci, pomyślała. Może kiedyś…

Była pewna, że są bardzo smaczne.

Kontakt

logo facebook

© 2025 Trafalski / Wszelkie prawa zastrzeżone