Los na loterii
Moja służbowa octavia sunęła podrzędną lokalną drogą, niczym ekskluzywna motorówka przez oszalałe od sztormu morze. Obraz przed szybą wyostrzał się i rozmazywał w rytm popiskujących wycieraczek. Reflektory oświetlały zaledwie kilkanaście metrów asfaltowej drogi. Reszta świata niknęła w kondominium mroku i obłąkanego deszczu. Nienawidziłem prowadzić w takich warunkach. Do tego miałem wyjątkowo ciężki dzień.
Co prawda rozmowy handlowe w Łodzi zakończyły się sukcesem, ale kilka rzeczy, które wydarzyły się przy okazji, skutkowało erozją umysłu nie mniej niszczycielską niż ta, jaką powoduje rwąca rzeka.
Zdradziłem Agnieszkę. Znowu. Kolejny raz nie potrafiłem wziąć na wstrzymanie. Asystentka prezesa, która miała zadbać o mnie podczas trzydniowego spotkania, świetnie wywiązała się ze swoich obowiązków. Teraz jednak wracałem do domu, do żony. Nie wiedziałem, jak spojrzę w jej oczy.
Jakby tego było mało, w drodze powrotnej samochód dostał czkawki. Zjechałem z autostrady i postanowiłem wracać lokalnymi drogami, zakładając, że w razie awarii będzie łatwiej o pomoc. Czkawka wprawdzie ustała, ale kontrolka paliwa przybrała niepokojąco czerwony kolor. Wizja utknięcia w nocy, w bliżej nieokreślonym miejscu, wierciła w żołądku dziurę o rozmiarach pięści średnio wyrośniętego drwala.
Gdy już niemal pogodziłem się z perspektywą przymusowego postoju, dostrzegłem światło, przebijające się przez kurtynę deszczu.
– Tak! – Widok stacji benzynowej, wyłaniającej się z mroku, sprawił, że wyrżnąłem głową w sufit. Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. Czułem, że wygrałem los na loterii.
Stacja nie wyróżniała się niczym szczególnym. Kilka klasycznych dystrybutorów pod zadaszeniem i sklep z najbardziej chodliwymi produktami. W ciągu kilkunastu lat pracy handlowca widziałem setki takich punktów. Zatankowałem i pewnym krokiem wszedłem do środka.
– Dobry wieczór! – Kiwnąłem głową urodziwej kasjerce, uśmiechającej się zza lady. – Ależ się cieszę, że panią widzę.
– Miło mi – odparła słodkim głosem. – Może coś do jedzenia? Proponuję firmowego hot-doga.
Co za oczy! Duże, zielone, jak u kota. Piękne! I usta… sam miód. A figura? O, Jezu.
– Nie, dziękuję. – Nigdy nie byłem przekonany do produktów cateringowych oferowanych w tego typu miejscach. – Może następnym razem.
– Oczywiście. W takim razie poproszę dwieście pięćdziesiąt złotych. Faktura?
– Tak, dziękuję.
Gdy podawałem banknoty wraz z wizytówką, musnęła moją dłoń opuszkami palców. Ależ to było przyjemne. Nie miałem ochoty przerywać tego przypadkowego spotkania ciał. Żądałem wieczności dla chwili. Wtedy w mojej głowie pojawiła się Agnieszka.
– Dziękuję. – Wzrok mojej żony, choć był wyłącznie wytworem wyobraźni, zdecydowanie wskazał mi drzwi. – Miłego wieczoru!
– Do widzenia. – Kasjerka nie przestawała się uśmiechać w sposób okrutnie zniewalający. – Proszę na siebie uważać, pogoda jest okropna.
W samochodzie poczułem ulgę. Dziewczyna była boska, a ja jakimś cudem oparłem się pokusie flirtu. Cholera, jakbym nie był sobą. Śmiejąc się, przekręciłem kluczyk w stacyjce. Dźwięk, który usłyszałem, nie przypominał rozruchu silnika. To było rzężenie konającego gruźlika, który próbował zatamować upływ krwi z poderżniętego gardła. Silnik warknął i zamilkł. Kolejne próby skończyły się tak samo.
– Co jest, kurwa?!
Odruchowo wyciągnąłem telefon. Zanim zdecydowałem, czy dzwonić po autopomoc, czy po kumpli, zorientowałem się, że nie mam zasięgu na żadnej z dwóch kart sim. Przez chwilę patrzyłem tępo w ekran smartfona.
– Chyba nie jest nam pisane się rozstać – zażartowałem, gdy poddenerwowany wróciłem do sklepu. – Czy jest tutaj telefon stacjonarny? Mam problem z autem. Muszę zadzwonić, a wygląda na to, że sieć padła.
– Przykro mi. – Kasjerka sprawiała wrażenie szczerze zmartwionej. – Rzeczywiście, coś się musiało stać. Też nie mam zasięgu, a terminal zwariował.
– Cholera… – Pokręciłem z niedowierzaniem głową. – To wygląda jak wstęp do jakiejś pieprzonej zagłady. Ech, przepraszam… Zdenerwowałem się trochę.
– Nie ma problemu. – Znowu ten zniewalający uśmiech. – Emocje.
– Tak, emocje. – Jej blask rozganiał moje prywatne czarne chmury. – Po prostu nie wiem, co teraz robić.
– Czekać. – Jakże odkrywczo brzmiało to w jej cudnych ustach. – Przecież nie pójdzie pan na piechotę. Do najbliższego miasta jest pięćdziesiąt kilometrów.
– Chyba ma pani rację – przyznałem. – Prześpię się w aucie, a rano zobaczę, co dalej.
– Nie musi pan spać w samochodzie. – Zamrugała filuternie rzęsami, czy tylko tak mi się zdawało? – Przygotuję panu miejsce na zapleczu. Jakoś ze sobą wytrzymamy tę jedną noc.
– Ja… – Może rzeczywiście wygrałem los na loterii. – Nie chciałbym…
– No i zrobię jakąś skromną kolację. A rano może nawet śniadanie.
Chciałbym!
Kolacja nie była wykwintna, ale to bez znaczenia. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie po obu stronach lady. Wpatrywałem się w oczy Alicji – tak miała na imię – a ona głaskała moją dłoń. Co jakiś czas napastowały mnie myśli o Agnieszce, ale każdorazowo łyk wina, które przyniosłem z samochodu, skutecznie je rozpraszał. Wkrótce poziom trunku w butelce wskazywał na konieczność szybkiego znalezienia dystrybutora, o ile oczywiście, chcieliśmy jechać dalej. Moja nowa znajoma najwyraźniej chciała, bo na chwilę zniknęła na zapleczu. Wróciła z pełną butelką.
– Wino domowej roboty. Spróbujesz?
– Chyba nie powinienem – blefowałem. – Z samego rana muszę ruszać.
– Daj spokój, wyjedziesz po południu.
Wino było dobre. Miało co prawda dziwnie metaliczną nutę, ale tylko frajer wytykałby to w takiej sytuacji. A sytuacja zbliżała się do kulminacji. Wstałem i obszedłem ladę.
– Dziękuję za pyszną kolację – wyszeptałem wprost do jej ucha. – Czy przewidziałaś deser?
– O, tak… – Mruknęła niczym napalony kociak, dotykając przez spodnie mojego pęczniejącego członka. – Jest w piwnicy?
– W piwnicy?
– Będziesz zaskoczony, obiecuję. – Muskając ustami moje wargi, rozwiała wszelkie wątpliwości.
Szedłem pierwszy. Schody były wąskie i śliskie. Wdzierały się głęboko w ziemię. Jak na mój gust, zbyt głęboko. Stare kamienne ściany, o które opierałem dłonie, okazały się zadziwiająco wilgotne. Wyczuwałem strużki wody spływające między palcami. Alicja zauważyła moje zdziwienie.
– Stacja została wybudowana na marnie osuszonych bagnach – wyjaśniła. – Przy pierwszym lepszym deszczu zalewa piwnicę.
– Ale konfiturom chyba to nie szkodzi? – Pozwoliłem sobie na niezobowiązujący żart.
– He, he, bez obaw. – Żart chyba się udał.
W końcu znaleźliśmy się przed solidnymi drewnianymi drzwiami. Już wtedy poczułem, że zaczyna kręcić mi się w głowie, a ciało dziwnie wiotczeje. Mimo to nacisnąłem mosiężną klamkę. Plusk wody towarzyszył pierwszym krokom wysłanym na podbój ciemności.
– Zapal światło, nic nie widzę – poprosiłem, niemal bełkocząc.
W odpowiedzi słaba żarówka rozświetliła niewielkie pomieszczenie. Na jego środku stała niepokojąco dziwna hybryda stołu i łóżka szpitalnego. Pasy, których celem było bez wątpienia unieruchomienie nadpobudliwych pacjentów, zwisały bezwładnie po bokach. Zanim zdążyłem pomyśleć, że Alicja lubi się konkretnie zabawić, przeniosłem wzrok na regały stojące pod ścianami. I wtedy zobaczyłem słoje, niezliczone, na każdej półce. Mniejsze, większe, z wieczkami złotymi, srebrnymi, czerwonymi, w kraciaste wzory i kropki, jednym słowem – przeróżne. Ale w środku nie było konfitur. Nie dałem rady wyartykułować szoku, którego doznałem, bo nagle świat zawirował, a nogi się pode mną ugięły. Czułem, że lecę w dół. W głowie zagościła ciemność.
Gdy otworzyłem oczy, leżałem na kozetce, unieruchomiony przez ciasno opięte pasy. O dziwo, miałem pewną swobodę w poruszaniu głową. Wystarczającą, aby upewnić się, że słoiki na regałach nie były wytworem mojej wyobraźni. Alicja gdzieś zniknęła. Zaczynałem panikować. Szarpałem się. Wyobraźnia podpowiadała przygnębiające scenariusze, w których odgrywałem główne role. Na przemian robiło mi się zimno i gorąco. Co się właściwie ze mną stało? Może to sprawka tego cholernego wina? Miało dziwnie metaliczny posmak. Tak, to na pewno to.
– Halo! Jest tu kto!? – Męski głos, który niespodziewanie odezwał się gdzieś na górze, zaskoczył mnie zupełnie. – Przywiozłem paliwo!
– Pomocy! – krzyknąłem odruchowo. Kimkolwiek był ten mężczyzna, dawał mi nadzieję na ratunek. Był jak wygrany los na loterii. – Jestem w piwnicy!
Usłyszałem kroki ostrożnie stawiane na piwnicznych stopniach. Po chwili zza uchylonych drzwi wyjrzała męska głowa z bejsbolówką sygnowaną logo krajowego potentata paliwowego.
– C-co pan tu robi? – Mężczyzna stał zdumiony. – Dlaczego jest pan związany?
– Niech mnie pan odwiąże! – Starałem się mówić w miarę spokojnie, choć serce zdecydowało się gnać jak oszalałe. – Sam niewiele z tego rozumiem, ale obawiam się, że nie mamy wiele czasu.
– Czasu? Coś nam grozi? – Dostawca paliwa zerknął nerwowo za siebie.
– Do diabła, a jak pan sądzi?! Rozejrzyj się, człowieku! – wydarłem się piskliwie. Czułem, że za chwilę eksploduję. – Rozwiąż mnie! Dam ci za to kupę forsy!
Wtedy mężczyzna zauważył słoiki na regałach. Usłyszałem, jak przełyka ślinę. Zbliżył się i nachylił nade mną.
– A gdybym poprosił o pana duszę? – Żartowniś się, kurwa, znalazł.
– Bierz ją sobie, tylko mnie uwolnij! – Byłem bliski płaczu.
Zadziwiające, jak szybko poradził sobie z klamrami krępujących mnie pasów. Zerwałem się, lądując z pluskiem w piwnicznej sadzawce. Dopadłem drzwi i pociągnąłem za klamkę, zerkając jednocześnie na mojego wybawiciela.
– Idziesz?
Odsłonił zęby w szerokim uśmiechu, a moje ucho wychwyciło szuranie na schodach. Odwróciłem wzrok.
– O, kur…
Odnotowałem tylko, jak Alicja, która nagle wyrosła przede mną, odpaliła elektrody paralizatora. Najpierw mnie odrzuciło, potem zatrzęsło. A może na odwrót. Straciłem przytomność.
Ocknąłem się przypięty pasami do leżanki. Znowu. Miałem wrażenie, że obudziłem się w nie swoim ciele. Byłem cały odrętwiały, nie panowałem nad kończynami. Alicja i facet od paliwa właśnie kończyli ordynarny pocałunek, który bez wątpienia doprowadził do obfitej wymiany płynów ustrojowych. Potem uśmiechnęli się do mnie niemal serdecznie.
– Wybierałeś się gdzieś, mój słodki? – Muszę przyznać, że głos Alicji stracił nieco na atrakcyjności.
– Kurwa, miałeś mnie uwolnić! – wydarłem się do mężczyzny.
– Przecież uwolniłem. – Był irytująco spokojny. – Nie umawialiśmy się, że będę ratował ci dupę za każdym razem, gdy wdepniesz w gówno.
– Co?! – Nie dowierzałem.
– Widzisz, mamy tutaj z Alą taki mały układ. – To nie brzmiało dobrze. – Ona trochę pomaga mnie, a ja... sam rozumiesz.
– O czym ty pierdolisz?!
– Dawno temu, takie bydlę, jak ty, było moim mężem. – Alicja włączyła się do rozmowy. – Ale zachciało mu się innej dupy. Nie krył się z tym, wręcz przeciwnie, radośnie obnosił się przed znajomkami. W ich obecności wyśmiewał mnie, szydził. Wtedy, zalana łzami, palnęłam, że oddałabym się samemu diabłu, żeby tylko odpłacić draniowi…
– I oto jestem! – wystrzelił wesoło dostawca paliwa.
– Ku mojemu zdziwieniu przyszedł i pomógł zdobyć pierwszy okaz w mojej kolekcji – dokończyła Alicja. – Małżonek chyba nie był zachwycony, choć powinien, był przecież pierwszy. Od tamtego czasu kolekcja imponująco się rozrosła. Spójrz tylko. – Zamaszystym ruchem wskazała na regały.
– Oszaleliście!
– Nie, to zwykły biznes – powiedział niemal pojednawczo mój niedoszły wybawiciel. – W zamian za pomocną dłoń, Alicja podaje mi na tacy nowe śmierdzące duszyczki. Ot, takie, jak chociażby twoja. Ty już jesteś mój, Czaruś, sam się zgodziłeś. Jesteś jak wygrany los na loterii. No, może poza jednym elementem, który upiększy kolekcję Ali. Taka umowa, rozumiesz... – Zarechotał.
Alicja czule pogłaskała moje spodnie tuż nad kroczem. Być może nawet złożyła tam ostatni pocałunek. Nie pamiętam dokładnie. Do samego końca słyszałem już tylko swój histeryczny wrzask. W chwilach poprzedzających to, co nieuniknione, mogłem pozwolić sobie jedynie na rozpaczliwe przewracanie oczyma: na Alicję, na diabła, a potem na słoiki z marynowanymi penisami, które bez wątpienia stanowiły największą tego typu kolekcję w środkowej Polsce.
Copyright © 2023 Przemysław Trafalski. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, dystrybucja i przetwarzanie bez pisemnej zgody autora zabronione.