Holo mit uns
Powrót z układu Alfa Centauri wiązał się ze sporym szokiem poznawczym. Ziemia nie była już tą samą planetą, którą z pietyzmem starałem się zapamiętać, gdy kilkanaście lat wcześniej wyrywałem się z jej grawitacyjnych uścisków. Podróż kosmiczna, dylatacja czasu i paradoks bliźniaków zrobiły swoje. W kuferku z napisem „prochy przeszłości” znaleźli się nie tylko ludzie, których znałem od najmłodszych lat, ale także moje rodzinne miasto. W jego miejscu pojawiło się coś, czego przy pierwszym kontakcie wzrokowym nie potrafiłem nawet opisać. Na szczęście Agencja Kosmiczna zadbała o to, żeby ów szok złagodzić i na okres kwarantanny umieściła mnie w apartamencie wiernie oddającym ducha minionych czasów.
Zacząłem od kąpieli. Po godzinie moczenia wygramoliłem się z wanny, założyłem szlafrok i usiadłem wygodnie w fotelu. Przymknąłem oczy i na chwilę zapomniałem o futurystycznym świecie na zewnątrz. Pomyślałem, że dopełnieniem powrotu na łono macierzy byłaby dobra książka, najlepiej klasyka, uderzająca prosto w serce.
Szybko odnalazłem wypełnioną po brzegi biblioteczkę. Próba sięgnięcia po jedną z książek uświadomiła mi, że miałem przed sobą jedynie przyciski imitujące grzbiety. Kliknąłem i usłyszałem automatyczny głos:
– Wybrano holoksiążkę „Krzyżacy”. Czy chcesz przejść do ustawień lektora?
– Taaak… – odparłem trochę bez przekonania, bo co tu kryć, byłem zaskoczony.
– Lektor klasyczny czy autonomiczny?
– Eeee… Autonomiczny?
– Lektor autonomiczny, bazujący na sztucznej inteligencji czwartej generacji, zapewnia dodatkowy komentarz, poszerzający odbiór czytanego dzieła.
– W takim razie poproszę.
– Dokonaj wyboru wizyjno-charakterologicznego lektora: Henryk Sienkiewicz, Ulryk von Jungingen, Kaczor Donald, lektor neutralny.
Zgłupiałem. To wszystko było trochę dziwne. Jednak żeby nie wyjść na ignoranta, zdecydowałem:
– Ulryk von Jungingen.
– Dziękuję. Usiądź wygodnie, zaczynamy.
Usłyszałem metaliczny dźwięk, któremu wtórowały zbliżające się ciężkie kroki. Gdy z ciemnego przedpokoju wyłoniła się rosła, dziwaczna postać zerwałem się z fotela.
– Kim pan jest!
– Ulryk von Jungingen, Wielki Mistrz Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego – odpowiedział niskim, lekko chropowatym głosem z twardym akcentem. – Pan zamawiał czytanie?
Jak wyglądał wielki mistrz, tego wiedzieć nie mogłem, ale Krzyżaka rozpoznałbym z zamkniętymi oczami. Gość miał na sobie lśniącą zbroję płytową i biały płaszcz z charakterystycznym czarnym krzyżem po lewej stronie. Na głowie spoczywał hełm z podniesioną przyłbicą i czubem z pawich piór. Miecz przypasany z lewej strony nie pozostawiał wątpliwości, że miałem do czynienia z rycerzem. Zbójem i kanalią, ale jednak rycerzem.
Na szczęście szybko zorientowałem się, że niespodziewany gość był tylko mrugającym hologramem. Bardzo przekonującym, całkowicie przestrzennym, ale nic ponad to.
– Mogę zaczynać? – zapytał jakby od niechcenia.
– Ależ oczywiście, proszę. – Udałem, że moje pierwotne zaskoczenie, było jedynie efektem chwilowej niedyspozycji.
Wielki Mistrz, a w zasadzie jego holoobraz, zajął miejsce naprzeciwko. Spod płaszcza wyjął... książkę. Chrząknął i zaczął czytać:
W Tyńcu, w gospodzie „Pod Lutym Turem”, należącej do opactwa, siedziało kilku ludzi, słuchając opowiadania wojaka bywalca...
Musiałem przyznać, że głos miał całkiem przyjemny. Jednak wkrótce zaczęło dziać się coś dziwnego.
– Ja zowię się Maćko z Bogdańca, a ten tu wyrostek, syn mego rodzonego, woła się Zbyszko. Herbu jesteśmy Tępa Podkowa, a zawołania Grady!
Hologramowy Urlyk wybuchnął śmiechem.
– Podkowa! – parsknął. – Słyszał pan? – Tu spojrzał na mnie rozbawiony. – W dodatku tępa!
Rechotał tak chwilę, a ja postanowiłem nie reagować. Nie chciałem dać się sprowokować jakiemuś programowi. Po chwili czytał dalej, ale im dalej w las, tym nakręcał się bardziej.
Maćko zaś podniósł naczynie do ust, napił się i odrzekł: – Ej, nie bójcie się o nich. Jest Jan z Włoszczowy, kasztelan dobrzyński, jest Mikołaj z Waszmuntowa, jest Jaśko ze Zdakowa i Jarosz z Czechowa: wszystko rycerze na schwał i chłopy morowe.
– Morowe? Cieniasy bez kasy i klasy. Chłopki od pola oderwane, co to jeśli ich wybatożyć, płakać jak baby poczynają. – Urlyk nie przebierał w komentarzach, a ja zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zasnąłem podczas kąpieli w wannie. Niemniej słuchałem dalej.
Gdybym ci ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałaby ja
Za Jaśkiem do Śląska!
– Oj, puszczalskie te wasze ptaszęta, puszczalskie… – Pokręcił głową, a oczy mu aż błysnęły. – Ale do schrupania, jak najbardziej.
– Na litość boską! – warknąłem. – Co też pan?!
– Och, niechże nie będzie pan taki święty. – Spojrzał na mnie wesoło. – A przy okazji zna pan ten kawał: Dlaczego w Koronie wyginęły smoki? A po co smoki, skoro nie ma dziewic? – Ostatnie słowo wypowiadał, składając się w pas od śmiechu.
– Dość tego! – Wrzasnąłem. – Proszę przejść do bitwy pod Grunwaldem!
Na szybko wymyśliłem chytry plan. Uznałem, że załatwię zbója psychologicznie. Byłem pewien, że scena, w której Wielki Mistrz, czyli on sam, ginie, a my wygrywamy, będzie miażdżąca dla jego sztucznej inteligencji.
– Ależ proszę, po co te nerwy? – Przerzucił karty książki i odczytał:
Ale rycerski Jagiełło spojrzał na niego ponuro i wzniósłszy rękę ku niebu, zawołał:
— Nie daj Bóg, abym ja opuścił to pole, na którym tylu mężnych poległo! *
Coś było nie tak z tym fragmentem. Nie pamiętałem dokładnie co, ale…
Król Jagiełło, uderzon ostrzem zakonnej włóczni w usta i dwukrotnie raniony w twarz, odbijał przez jakiś czas mdlejącą prawicą ciosy; wreszcie, pchnięty rohatyną w szyję, zwalił się jak dąb na ziemię.**
– Co?! – Wydarłem się nie na żarty. – Król Jagiełło?! Ty kartoflu krzyżacki. Koniec!
I zupełnie niespodziewanie Krzyżak zniknął. Wyczerpany opadłem na fotel. Obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie skorzystam z opcji autonomicznego lektora czwartej generacji.
Chociaż Kaczor Donald, przyznacie, brzmiał intrygująco…
Wersja oryginalna (H. Sienkiewicz „Krzyżacy”):
* Ale rycerski Ulryk spojrzał na niego ponuro i wzniósłszy rękę ku niebu, zawołał: – Nie daj Bóg, abym ja opuścił to pole, na którym tylu mężnych poległo!
** Mistrz, uderzon ostrzem litewskiej sulicy w usta i dwukrotnie raniony w twarz, odbijał przez jakiś czas mdlejącą prawicą ciosy; wreszcie, pchnięty rohatyną w szyję, zwalił się jak dąb na ziemię.
Copyright © 2023 Przemysław Trafalski. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, dystrybucja i przetwarzanie bez pisemnej zgody autora zabronione.