El loco
Prowadził ich już czwartą noc. Czuł, że są blisko. Odkąd zwiadowcy zameldowali o odkryciu dużego magazynu po drugiej stronie lodowej pustyni, wszyscy myśleli tylko o jednym – wkrótce wypełnią burczące brzuchy. Ufali mu. Był w końcu ich El Comandante[1].
***
Pedro Maria Gonzalez Garcia obudził się o świcie. Otaczała go absolutna ciemność. Do przeciwatomowego bunkra nie wkradł się ani jeden słoneczny promień, który mógłby połaskotać sklejone snem powieki.
Mężczyzna po omacku odnalazł sznurek od włącznika lampki. Żarówka rozproszyła mrok, oszczędnie odsłaniając tajemnice podziemnego schronu. Kręgi żelbetowych ścian sprawiały wrażenie surowych i chłodnych, jednak wystrój à la Pedro neutralizował ten efekt z nawiązką. Wszystko było skąpane w lekko przybrudzonych kolorach: ceglaste czerwienie mieszały się z musztardowymi żółciami, a te kontrastowały z seledynową zielenią i kobaltowym błękitem. Kolorami mieniły się meble, podłoga, drzwi do składziku z benzyną, a nawet potężny agregat prądotwórczy. Na oranżowym stole szklana butelka odbijała światło żarówki. Tylko Pedro wiedział, co stanowiło jej zawartość, ale było to na tyle dobre, że sięgał po nią regularnie. W każdym razie zawsze, gdy wyciągał nową, pełną, śpiewał wesoło:
Para todo mal, tequila,
para todo bien, tambien.[2]
Pod ścianami z ciemności wyłaniały się szafy i szafeczki z ubraniami, jedzeniem oraz bogato zdobionymi naczyniami talavera. Pomiędzy talerzami i misami, swoje miejsce odnalazły liczne gipsowe figurki, przedstawiające ludzi, dziwaczne zwierzęta, kościotrupy, zabawne czaszki i diabli wiedzą, co jeszcze. Wszystko pomalowane w fikuśne wzory i kolory, tak jakby trwało tu niekończące się meksykańskie święto zmarłych. Zważywszy na okoliczności, nie było to skojarzenie całkowicie chybione.
Jednak ów anturaż dalece odbiegał od posępnej, przygnębiającej atmosfery. Śmierć dla Meksykanina zawsze była niczym niezbyt daleka krewna – nie wypatrywał jej z utęsknieniem, ale nie dostawał też ciarek w jej otoczeniu.
Największa z figurek przedstawiała swoistą hybrydę Matki Bożej z Guadalupe i kościotrupa ubranego w błękitną sukienkę. Jedna z jej kościstych dłoni trzymała kulę ziemską, druga podtrzymywała opartą o bark kosę. La Santa Muerte, Święta Śmierć – od lat jedyna powierniczka myśli Pedra.
Mężczyzna lubił swój bunkier, zwłaszcza że dzięki niemu przetrwał nuklearny karnawał. Jeszcze bardziej lubił jednak to, co znajdowało się tuż nad nim, na powierzchni – mały budynek z wyblakłym napisem na szyldzie „Verduras y frutas en Pedros”[3].
***
Jaskinie, które wyłoniły się spod śniegowych zasp, znakomicie nadawały się do odpoczynku. El Comandante zarządził postój. Musiał rozmówić się z podwładnymi. Trzeba było opracować plan. Najlepiej genialny.
***
Poza składem beczek z benzyną, w bunkrze znajdowało się jeszcze jedno dodatkowe pomieszczenie – duża chłodnia. Prowadziły do niej metalowe, pokryte szronem drzwi. Za nimi Pedro od lat – jeszcze na długo przed nuklearnym bigosem – zamrażał, a potem przechowywał, warzywa i owoce ze swoich upraw. Dlaczego to robił? Miał przeczucie.
Gdy sprzedał większość majątku, by wybudować schron, wszyscy śmiali się z niego. Nawet ekipa budowlana traktowała go jak pokręconego ekscentryka. Gdy tylko się odwracał, słyszał, jak szepczą: „el loco”[4]. Ale on wiedział, że coś się stanie. Może nie następnego dnia, może nie za miesiąc czy pół roku, ale na pewno. Zawsze, gdy w knajpie przesadził z tequilą, bełkotliwym tonem powtarzał, że pewnego dnia jakiś Hunab Ku[5] zejdzie z niebios i tupnie nogą. A wtedy nie będzie zmiłuj.
Wykupił niewielki kawałek ziemi na terenie osiedla mieszkaniowego w Tehuacán i zlecił budowę bunkra, w którym mógłby przeczekać najgorsze. Zakładał, że w razie jakiejś katastrofy, mimo wszystko lepiej znajdować się wśród ludzi. Zdecydował się porzucić dotychczasowe życie rolnika i wybudował nad bunkrem niewielki sklepik. Jeśli na czymś się znał, to były to warzywa i owoce. Z producenta stał się więc ich sprzedawcą.
W ten sposób odkrył swoje powołanie i życiowy cel. Warzywniak stał się jego oczkiem w głowie. Codziennie rano, o stałej porze, otwierał podwoje i czekał na klientów. Po kilku latach nie potrafił już wyobrazić sobie innego życia. Powiedzieć, że to kochał, to jakby nic nie powiedzieć.
***
Przeczekali dzień w jaskiniach. Dzięki temu El Comandante mógł jeszcze raz zapoznać się z relacjami zwiadowców odnośnie celu, do którego zmierzali. Sytuacja nie była całkiem klarowna. Pojawił się problem, który musieli rozwiązać.
***
Ostatecznie Hunab Ku nie tupnął nogą, ale na świat spadł deszcz atomówek. Ich działanie można było przyrównać do mioteł, trzymanych w rękach szalonych sprzątaczek – wymiotły wszystko, ale tak, że zamiast porządku zrobił się jeszcze większy bajzel.
Feralnego dnia, gdy niebo zapłonęło, a ziemia się zatrzęsła, Pedro zszedł do schronu. Nie był zaskoczony, w końcu wiedział, że tak będzie. Nie zamierzał jednak spędzić wieczności pod ziemią. Odkąd zajął się handlem, nie potrafił rozstać się z warzywniakiem. Sprzedaż darów natury traktował – zwłaszcza teraz – jak misję powierzoną przez Boga. Dlatego już następnego dnia przywdział żółty kombinezon ochronny, założył maskę tlenową i powiedział:
– Idę.
– Idź – zachęcała Santa Muerte.
– A jeśli nie wrócę?
– Daj spokój, cuate[6], nie bądź baba.
Krajobraz na powierzchni zmienił się dość istotnie. Gdziekolwiek Pedro nie spojrzał, jego oczom ukazywały się zburzone budynki, zniszczone samochody, porozrzucane fragmenty różnych przedmiotów. Nie lepiej prezentował się ukochany sklepik. Do tego niebo było dziwnie ciemne, przesłonięte gęstym pyłem. No i gdzieś zniknęło słońce. Pedro jednak nie zrażał się drobnymi przeszkodami. Zszedł do bunkra i po chwili wrócił z zapakowaną w folię mrożoną kukurydzą. Rozłożył ją na zakurzonym blacie. Warzywniak znowu działał. Oczywiście nikt się nie pojawił, niemniej Pedro niczego sobie z tego nie robił. Uznał, że teraz musi trwać i czekać.
Minął rok, a progu odbudowanego warzywniaka nie przekroczył ani jeden klient. Krajobraz zrobił się nieco mniej przyjemny. Mróz, lód i śnieg zagospodarowały większość tego, co zostało z miasta. Pedro jednak nie tracił ducha. Każdego dnia, z żelazną dyscypliną, otwierał podwoje. Raz na tydzień odnawiał asortyment, posiłkując się zapasami z chłodni. Czekał cierpliwie, oglądając nowy, zimowy świat, z perspektywy wysłużonego equipala[7]. Rozgrzewał się płomieniem gazowego palnika, czytał książki, słuchał płyt i rozmawiał z Santa Muerte. Czasem tylko wydawało mu się, że szum wiatru składa się w znany szept: „el loco”.
***
A więc nadszedł ten dzień! Jeszcze dzisiaj El Comandante zdobędzie cel. A potem już tylko fiesta. Ach, co to będzie za zabawa, co za uczta! Może nawet Juana spojrzy na niego łaskawie i okaże mu swoje względy... Tak, tak właśnie będzie! Podekscytowany tą myślą, postanowił upewnić się, czy wszyscy znają swoje zadania.
***
Pedro wstał i – zgodnie z codziennym rytuałem – najpierw wychylił kilka łyków z butelki, potem włączył radio. Jak zwykle nie usłyszał nic poza szumem przeplatanym trzaskami. Był to jedyny język, w jakim od lat zwracał się do niego świat. Po porannej toalecie ubrał się, wyjął z chłodni paczuszki z mrożonkami i zwinnie wspiął się po drabince. Warzywniak otworzył punktualnie o dziewiątej. Jak zawsze.
Jednak to nie miał być dzień, taki jak inne. Około pierwszej po południu zauważył ruch za zaspą śniegu. Zerwał się z fotela. To była trzęsąca się para długich i charakterystycznie zaokrąglonych uszu. W końcu pojawił się również ich właściciel – mały królik wulkaniczny. Wyglądał jak kulka pokryta krótkim, brązowym futerkiem. Przygarbiony stanął bokiem i przez chwilę obserwował Pedra. W końcu zaczął kicać w jego stronę, zatrzymując się co kilka metrów. Pedro uśmiechnął się szeroko. Nie dlatego, że zwietrzył szansę na rozbudowanie własnego menu, ale dlatego, że cieszył się na widok żywej istoty, która przy odrobinie szczęścia mogła stać się doskonałym towarzyszem niedoli. W każdym razie lepszym niż Santa Muerte.
– Przepraszam, Muerte – Pedro skarcił się za takie myśli.
– Nie ma sprawy – Święta Śmierć, jak zawsze wykazała się zrozumieniem. – Ale wiesz... Jeśli chodzi o królika, to najlepiej sprawdzi się w pasztecie.
Pedro już nie słuchał. Ruszył powoli w stronę królika, wyciągając ręce w przyjaznym geście.
– Chodź do mnie mój śliczny – mówił łagodnie. – Nie zrobię ci krzywdy.
Gdy zbliżył się do zwierzaka na kilka kroków, ten zaczął uciekać. Mężczyzna, nie zrażając się, szedł za nim. Królik co chwila przystawał i zerkał, czy Pedro wciąż jest nim zainteresowany. Upewniwszy się, ponownie zwiększał dystans.
Pedro nie chciał wystraszyć futrzanego malucha, dlatego nie przyspieszał i nie działał gwałtownie. Od tak dawna nie widział żadnej żywej istoty, że bał się ją teraz utracić z powodu nieprzemyślanego gestu. Zanim się zorientował, oddalił się od warzywniaka na blisko sto metrów. W końcu jednak zrozumiał, że nic z tego nie będzie. Królik nie zamierzał do niego podejść, a Pedro nie był w stanie go dogonić.
Mężczyzna popatrzył ze smutkiem na małą uszatą kulkę i zawrócił ze spuszczoną głową. Może skuszę go kolbą kukurydzy, pomyślał. Podniósł wzrok i zdębiał. Warzywniak cały się ruszał. Wyglądał, jakby zamienił się w żywą istotę. Po chwilowym szoku przyszło otrzeźwienie. Pedro zaczął rozróżniać poszczególne kształty. To nie warzywniak ożył, to dziesiątki królików przypuściły atak na jego ukochany sklepik.
El Comandante będzie zadowolony – pomyślał królik, który zgodnie z planem odciągnął mężczyznę od warzywniaka.
Pedro wystrzelił jak z procy. Biegnąc, rozglądał się za jakimś kijem, którym mógłby rozgonić napastliwe zwierzaki. Nie znalazł nic takiego, wpadł więc między króliki z gołymi rękami. Młócił nimi na oślep, bez opamiętania. Nie trafił ani razu. Pedro miał dobre serce i kochał zwierzęta, ale sytuacja go zaskoczyła. Za wszelką cenę usiłował odgonić futrzaki od sklepu. Spora ich grupa była już w środku. Kilka wynosiło warzywa zgarnięte z lady. Nie udało im się sforsować drzwi do zaplecza, gdzie Pedro rozmroził kilka kolb kukurydzy, trochę bananów, owoców awokado i limonek.
Mężczyzna stanął przed drzwiami do zaplecza zdecydowany bronić zapasów do końca. Króliki najwyraźniej trwały w równie mocnym postanowieniu, ponieważ napierały, ile sił w ich krótkich nóżkach. W pewnym momencie zaczęły wspinać się po biednym Pedro jak po wieży. Ostatecznie uderzyły z taką mocą, że wszyscy wpadli do środka. Króliki rozbiegły się po zapleczu, kręcąc nosami, trzęsąc uszami i nerwowo popiskując. Pedro wstał i od razu zorientował się, że wszystkie rozmrożone zapasy zniknęły. I to nie króliki je zabrały. Wtedy zobaczył niewielką dziurę, wydrapaną w tylnej ścianie budynku.
***
Genialne! To było naprawdę genialne – zaśmiał się w duchu kojot, oddalając się w szalonym pędzie od rozbujanego warzywniaka. W pysku trzymał dwie kolby kukurydzy, banana i awokado. Resztę wrzucił w siebie w trybie błyskawicznym tuż po przepchnięciu się przez dziurę w sklepie, wtedy gdy człowiek szamotał się z królikami. „Gdyby nie te głupie futrzaki, nigdy by się nie udało” – aż dygotał ze śmiechu, nie dowierzając we własny fart.
Epilog
Pedro zamknął oczy i policzył do dwudziestu. Uspokoił się. Gdy podniósł powieki, królików już nie było. Czekały na zewnątrz. Na ich czele stał czarny samiec, trochę większy od pozostałych. Wpatrywał się w Pedra. Wydał z siebie kilka wysokich dźwięków w króliczej mowie.
– Dogadajmy się – zaproponował El Comandante.
– Nie rozumiem cię – odrzekł Pedro – ale chyba źle zaczęliśmy znajomość.
– My pozwolimy się głaskać – kontynuował królik, podchodząc bliżej – a ty podzielisz się zapasami.
– Możemy żyć razem w zgodzie. – Pedro uśmiechał się, kucnął i wyciągnął rękę. – Jedzenia starczy dla wszystkich.
– Hej! To miłe! – krzyknął El Comandante do swoich ziomków, gdy Pedro, zaczął głaskać jego małą, uszatą główkę. – Zostajemy!
– Witajcie w nowym domu! – powiedział wzruszony Pedro.
– El loco... – mruknęła Santa Muerte, wywracając trupimi oczami.
Tłumaczenie:
1. Dowódca
2. Na wszystko co
złe, tequila, na całe dobro, też
3. Warzywa i
owoce u Pedra
4. Wariat,
głupek
5. Najwyższy bóg
Majów
6. Kolego,
"stary"
7. Krzesło, fotel
z wikliny
Copyright © 2023 Przemysław Trafalski. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, dystrybucja i przetwarzanie bez pisemnej zgody autora zabronione.