Dobry człowiek
Jeśli gdzieś we wszechświecie istniało miejsce, w którym czas się zatrzymał, to była nim knajpa u pani Basi, w Bawidłach Małych, pięćdziesiąt kilometrów od wielkomiejskiego postępu i światłowodowych prędkości. Zagubiony wędrowiec mógłby upierać się, że czas tutaj nie tyle zatrzymał się, ile dreptał w tempie gryzącego nikotynowego dymu, który bardziej niż leniwie rozpływał się po dwóch surowych w swej aparycji salach. Przy niewielkich oceratowanych stolikach, pamiętających nieznośność peerelowskiej smuty, siedzieli mężczyźni w roboczych ubraniach ściśnięci w czworoboki. Czasem gdzieś od strony narożnika wciskał się piąty, o ile we wpraszających się dłoniach trzymał szkło wypełnione po szyjkę płynem z efemerycznym szczęściem. Kąt w mniejszej sali zajmowało kilku miejscowych chłopaków, którzy świadomi swojej mniejszości, chowali się za podwójną ścianą dymu, pokasłując przy tym dwa razy bardziej i po dwakroć bardziej ściszając głosy. Gdzieś w rogu, przy pojedynczym stoliku, niepasujący do nikogo i niczego blady mężczyzna czytał gazetę. Resztę knajpianych gości stanowili nonszalancko głośni robotnicy sezonowi, którzy zwabieni marnym zarobkiem przy zrębie, zjechali tu z całego kraju. Na stołach królowała parująca golonka i zimne nóżki w asyście butelek, kieliszków i ciężkich kufli. Przy barze natomiast siedział on, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w świecącą pustkę lady chłodniczej.
Edward Wójcik. Siwiejąco-łysiejący starszy aspirant z jedynego w promieniu kilkudziesięciu kilometrów posterunku policji. Jedynak w życiu, jedynak na służbie. Mimo profesji był powszechnie lubiany. Swój chłop, mówili o nim. Dobry człowiek. Teraz jednak każdy, kto przechodził obok, dostrzegał na twarzy aspiranta skumulowany smutek całego świata. Na ten widok wszyscy wycofywali się za dymną zasłonę, bo smutek zakrapiany wódką zarażał jak najpaskudniejszy wirus.
– Niech się pan nie martwi, kochany panie Edwardzie – pocieszała właścicielka knajpy, delikatnie poklepując odpoczywającą od kieliszka dłoń mężczyzny. – Emerytura to nie wyrok, da się z nią żyć.
– Co też pani mówi, pani Basiu? – Aspirant miał już mocno bełkotliwy głos. – Żyć? Przecież to jest moje życie. Bez niego… ech!
– Przecież są ludzie… kobiety… – zatrzepotała niemłodymi już rzęsami – które pomogą panu odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
– Praca była moją kobietą, jedyną…
– Kochany panie Edwardzie, zobaczy pan… – Poklepywanie dłoni płynnie przeszło w głaskanie. – Wszystko będzie dobrze, niech mi pan zaufa.
– Ufam pani, Basiu. – Uśmiechnął się ciepło, z wiarą. – Zawsze
ufałem.
– No to zrobimy tak, dzisiaj zakończy pan służbę z przytupem, a
jutro, z moją pomocą, zacznie pan nowe życie. Co pan na to?
– Nie wiem…
– Ale ja wiem. Niech pan postawi wszystkim kolejkę, rozgonimy te chmury. Ja zapłacę za połowę, a panu policzę po kosztach, zgoda?
– Niech będzie, dziękuję.
– To my dziękujemy. – Kobieta przechyliła się przez blat barowej lady i spojrzała policjantowi w oczy. – Zawsze mogliśmy na pana liczyć.
– Ech, taka służba…
– Nie. Taki człowiek. – Prawie dotknęła ustami nosa mężczyzny, po czym wycofała się, wgramoliła na taboret stojący za barem i wrzasnęła: Uwaga! Jutro pan starszy aspirant przechodzi na emeryturę. – Wzięła głęboki oddech. – Pożegnajmy go, jak należy!
W knajpie zawrzało. Machina gratulacyjna uruchomiła dobrze naoliwione tryby i tłoki. Wydarzenia zdominował klasyczny przekładaniec okolicznościowy.
Poklepywanie.
Pięćdziesiątka.
Uściski.
Pięćdziesiątka.
Anegdota.
Pięćdziesiątka.
Sto lat!
Pięćdziesiątka…
– A tutaj pana ulubione martini. – Właścicielka knajpy postawiła kieliszek przed policjantem, balansującym już na stołku niczym klaun-akrobata na linie. – Na koszt firmy.
– Basiu, kochana… – Bełkoczący mężczyzna dotknął dłoni kobiety. – Mówmy sobie po imie…
– Panie aspirancie? – Romantyczną filmową scenę brutalnie przerwał blady mężczyzna, który przez cały wieczór czytał gazetę w rogu sali.
– Ekhm, tak? – Policjant uśmiechnął się błogo, zakładając, że to kolejny poklepywacz, z którym należy się napić.
Mężczyzna nachylił się nad uchem policjanta.
– Obawiam się, że wkrótce, ktoś umrze. Musi pan jechać ze mną, nie ma czasu.
– Co u licha? Kim pan jest?
– Opowiem po drodze.
– Dobrze. Pani Basiu, niedługo wrócę, proszę nie zamykać.
Ku zdziwieniu kobiety, policjant wychylił ostatni łyk martini i na miękkich nogach wyszedł z tajemniczym mężczyzną. Był służbistą i jako taki, nie potrafił zignorować żadnego, nawet nietypowego, zgłoszenia. Nawet jeśli ledwo utrzymywał równowagę. Nawet jeśli następnego dnia miał przejść na emeryturę. A może właśnie dlatego.
Minęli służbowego Aro 246 i wsiedli do wielkiego czarnego suva.
Po kilku minutach jazdy, pojazd skręcił w leśną, całkowicie zasypaną śniegiem, drogę, która wydawała się nie mieć końca. Wszechobecna przytłumiona biel kontrastowała z czernią wieczornego nieba, odbijając każdy strumień światła, który odważył się naruszyć nietykalność cielesną śnieżno-lodowego lustra. Aleja dominujących po obu stronach drogi wielkich sosen wydawała się zapraszać do innego świata, w którym majestat ludzkiego prawa był jedynie niewartą odnotowania egzotyką.
– Dokąd jedziemy? – Policjant próbował zwalczyć bełkotliwy sposób artykulacji, ale przerastało to jego doraźne możliwości.
– To niewłaściwe pytanie. – Kierowca nie odrywał wzroku od drogi. – Bardziej odpowiednie brzmiałoby: po co?
– Więc, po co?
– Widzi pan, wykonuję dość specyficzny zawód…
– Mianowicie?
– Jestem przewoźnikiem.
– To rzeczywiście specyficzne – parsknął policjant. – Wspominał pan, że ktoś umrze?
– Tak, rzeczywiście. Kiedy ostatnio zastanawiał się pan nad swoim życiem?
– Panie, o co panu chodzi?! Pytałem…
Aspirant nie dokończył, bo przy drodze, między drzewami, zauważył machającego do nich uśmiechniętego chłopca. Już sama obecność dziecka w tym miejscu, o tej porze, była podejrzana, ale fakt, że miał na sobie typowo letnie ubranie, podziałał na policjanta jak kubeł chluśniętej w twarz lodowatej wody.
– Pamięta go pan?
– Co?
– Czy pamięta pan tego chłopaka?
– Nie, chyba nie.
– To Filip. Gdy miał jedenaście lat, ukradł ze sklepu czekoladowy batonik. Sprzedawca go złapał. Pan zapłacił za batona, a chłopaka puścił wolno, dając jedynie kuksańca w ucho.
– Mój Boże, rzeczywiście…
– Miły gest, przyznaję.
– Ale przecież to… niemożliwe. – Aspirant odwrócił głowę, patrząc tępo na mijanego chłopca. – Dlaczego pan się nie zatrzymał?!
– Ponieważ jeszcze nie dojechaliśmy do celu.
– Celu? Panie, co tu się wyprawia? – Policjant odruchowo sięgnął do kabury, ale była pusta. Szlag, pomyślał.
– Mieszkańcy Bawideł Małych mówią, że jest pan dobrym człowiekiem. Filip pewnie by to potwierdził, prawda?
– Nie wiem! – warknął, czując, że właśnie wyparowują z niego resztki alkoholu.
– A Tadek Smolarski, co by powiedział?
Aspirant pamiętał tego typka spod ciemnej gwiazdy. Okoliczny kloszard, pozbawiony aspiracji asymilacyjnych, żyjący według własnych zasad. Zadra na zdrowym organizmie społeczności lokalnej. Niepewny, zawsze podejrzany, element. Dziesięć lat wcześniej jeden z drwali odkrył w lesie dół wypełniony oskórowanymi kocimi ciałami bez głów. Gdy odkrycie dotarło do ludzi, rozpoczęło się poszukiwanie odpowiedzialnego za rzeź zwyrodnialca. Podejrzenia padły od razu na Tadka. Ówczesny młodszy aspirant Wójcik nadał mocy powszechnym oskarżeniom i zamknął kloszarda w areszcie. Gdy prowadził mężczyznę na posterunek, kobiety opluwały go, a co bardziej krewcy młodzieńcy, grozili śmiercią. Policjant nie reagował, pozwalał trącać, popychać, uderzać aresztanta. Sam zresztą też obrzucał go inwektywami, wierząc w winę, zanim została udowodniona. Tadek trząsł się ze strachu, błagał, tłumacząc, że nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Nie wytrzymał presji. Następnego dnia aspirant znalazł go powieszonego na okiennej kracie.
– Pan oczywiście wie, że z tymi kotami to nie jego sprawka? – zapytał retorycznie kierowca.
– Człowieku, co ty mówisz?! Skąd możesz wiedzieć?! – Aspirant czuł, że zaczyna w nim płonąć ogień.
– To chłopaki Matysiaków postanowili się zabawić. Takie tam, szczenięce wygłupy.
– Skąd… ty… to… wiesz…kurwa?!
Policjant nie otrzymał odpowiedzi, ale przestał jej oczekiwać, bo równie szybko zapomniał o samym pytaniu. Kątem oka wychwycił nieznaczny ruch na zewnątrz i od razu skierował tam całe skupienie. Uznał, że traci zmysły. W oddali, na gałęzi bujało się ciało wisielca. Aspirant nie rozróżniał rysów twarzy, ale i tak wiedział, kim jest ów nieszczęśnik. Samochód jechał dalej.
– Oszalałem.
– Słabo panu? Włączę nawiew. – Kierowca, który wyglądał na autentycznie przejętego, sięgnął do schowka po stronie pasażera i wyjął małą butelkę wody mineralnej. – Proszę, niech się pan napije. Dobrze to panu zrobi.
– Dziękuję. – Pił łapczywie, nie przejmując się wodą, która ściekała po brodzie.
Policjant próbował w milczeniu, racjonalnie, przeanalizować
sytuację, w której się znalazł. Nie potrafił jednak zebrać myśli.
Przed oczami pojawiały mu się twarze ludzi, których spotkał kiedyś
na swojej drodze. Niektóre uśmiechały się do niego, mówiły, coś
tłumaczyły, ale po chwili pojawiały się inne: krzyczące, płaczące,
błagające.
– Przestańcie! – krzyknął, bo czuł, że kakofonia dźwięków zaczyna
rozsadzać głowę. Złapał ją obiema rękami, próbując zagłuszyć
opętańcze głosy.
– Już prawie jesteśmy, panie Edwardzie. – Kierowca zatrzymał samochód. – Jednak dalej musi pan iść sam.
– Jak to iść, kurwa?! Zwariowałeś?! – Aspirantowi puściły nerwy. – Już wiem! To nie ja oszalałem, tylko ty!
– Proszę… Pokonaliśmy już prawie całą drogę. To już ostatni etap. I tak musi pan przez niego przejść.
– Etap? O kurwa, dobra, idę, jak najdalej od ciebie, świrze!
Policjant wysiadł z samochodu i chwiejąc się, pobiegł zaśnieżoną drogą wzdłuż wiązek reflektorów. Biegł przez kilka minut, nie patrząc za siebie. W końcu zatrzymał się, bo płuca i nogi odmawiały posłuszeństwa. Zgięty w pół, oparty rękami o uda, opuścił głowę i oddychał. Najpierw szybko i płytko, potem coraz głębiej.
Gdy podniósł wzrok, odskoczył wystraszony. Kilkanaście metrów przed nim, na środku drogi, stała kilkunastoletnia dziewczyna w niebieskiej przewiewnej sukience, sięgającej tuż za kolana. Na sukience, na wysokości narządów płciowych wykwitały czerwone plamy. Krew spływała strużkami po gołych nogach. Dziewczyna cicho płakała, wpatrując się w policjanta nierozumiejącym wzrokiem.
– Zamknąłeś oczy… – wyszeptała. – I odwróciłeś się. Nie wydałeś ich, bo to byli twoi znajomi. Zamknąłeś oczy.
– Boże… – Policjant upadł na kolana. Oczy nagle zapełniły się łzami, a dłonie zadrżały. – Przepraszam, przepraszam... To było tak dawno, tak dawno...
Poczuł, jak ognisty wulkan eksploduje i wypala go od środka. Świat zawirował, wciągając mężczyznę, kawałek po kawałeczku, w spiralę nienazwanego. I wirował tak, dopóki nie zgasł.
***
– To był taki dobry człowiek – łkała pani Basia.
– Ale serce słabe – wtrącił lekarz, ściągnięty do knajpy z sąsiedniej gminy. – No i głowa też w nie najlepszej formie.
– Jutro miał przejść na emeryturę.
– No to przeszedł już dzisiaj – dodał sierżant z patrolu interwencyjnego. – Szkoda chłopa.
– Nie wiem, co mu odbiło – mówiła przez łzy właścicielka knajpy. – Zawsze był oazą spokoju, taki wesoły, kulturalny… A tuż przed tym zawałem dosłownie oszalał. Gadał do siebie, krzyczał, szklanki tłukł. Nigdy nie widziałam go w takim stanie.
– Skąd ma pani tę gazetę? – Drugi z policjantów podszedł do stolika w rogu sali.
– Gazetę? To nie moja. Klient przyniósł. Taki wysoki, bardzo blady. Powiedziałabym, że trupio blady, ale zupełnie nie pamiętam twarzy.
– Wydanie sprzed dziewięciu lat. Facet czytał o gwałcie na nastolatce z Dębiny. Nieprzytomną porzucono na skraju lasu, pod kapliczką, wykrwawiła się. Pamiętacie?
– Taa, sprawców nie wykryto.
– Wielu szeptało, że to ktoś z tutejszych, ale wiadomo, swój swojego kryje.
– Chyba nie sądzicie panowie, że ktoś z mieszkańców…? – Właścicielka knajpy oburzyła się w stopniu, w jakim pozwalały jej na to spływające po twarzy łzy. – Pan Edward, nigdy by tak tego nie zostawił. To był dobry człowiek.
Copyright © 2023 Przemysław Trafalski. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, dystrybucja i przetwarzanie bez pisemnej zgody autora zabronione.